Medycyna w Mundurze
'Medyk.. Medyk... Medyk...' Czyli wszystko zależy od wiedzy i plecaka
Zwykle zaczyna się od potężnego wybuchu, trochę wygłuszonego przez pancerz pojazdu. Potem słychać serie strzałów i komendę podaną przez radio: „Medyk… Medyk… Medyk…”.
- Kiedy to słyszę, automatycznie przyśpiesza mi serce. Ręce delikatnie zaczynają się pocić, w myślach powtarzam pytanie: czy dam radę? – relacjonuje Tomasz Sanak, ratownik medyczny z Zakładu Medycyny Pola Walki Wojskowego Instytutu Medycznego. Ukończył studia magisterskie w Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, trzy razy był w Afganistanie: w 2007 r. na pierwszej „bojowej” zmianie PKW, na przełomie 2009 i 2010 r. – na szóstej oraz w 2011 r. – na dziewiątej zmianie kontyngentu.
Już w bazie przygotowuje staze taktyczną. – Trzymam ją w dłoniach. Rozwiniętą, gotową do użycia. Wiem, że jak coś się wydarzy, to zdenerwowanie połączone z wysiłkiem fizycznym i psychicznym, potrzebnym na dotarcie do poszkodowanego, spowoduje drżenie rąk. Wtedy szukanie stazy jest zdecydowanie trudniejsze, niż zwykle. Dlatego poza bazą zawsze mam ją w zasięgu. Z dużym prawdopodobieństwem można bowiem przyjąć, że przy udzielaniu pomocy będę nią tamował krwotok– kontynuuje Tomasz Sanak.
Gdy otwierają się drzwi transportera, ratownik – podobnie jak reszta żołnierzy - nigdy nie wie, jak za moment rozwinie się sytuacja? Czy doszło tylko do wybuchu „ajdika”? Czy detonacja miny-pułapki będzie połączona z krótkim „kontaktem”? Czy może patrol wpadł w poważną zasadzkę?
Wtedy nie ma czasu na zastanawianie się. Medyk ma swoje zadania, niezależnie od tego, co robią żołnierze. W takich sytuacjach u ratownika powinno włączyć się myślenie tunelowe. Trzeba postępować bezwzględnie według dokładnie wyuczonych zasad taktyczno-bojowej opieki nad poszkodowanym. Odstępstwo od procedur może oznaczać śmierć rannego.
- Najważniejsze, że w czasie akcji ratunkowej nie ja jestem szefem! Jest nim mój dowódca. Jeżeli w nocy zabroni mi używania światła – bezwzględnie muszę się podporządkować. Wtedy życie rannego kolegi zależy od tego, na ile przetrenowałem działania po omacku – kontynuuje Tomasz Sanak.
Ratownicy: medyczni oraz kwalifikowani są z żołnierzami praktycznie w czasie każdego wyjazdu z bazy. Wychodzą także na kilkudniowe patrole piesze. Często zdani są wyłącznie na własne umiejętności. Od nich zależy zdrowie i życie pozostałych ludzi w zespole.
- Bywa tak, że w terenie nie da się nawiązać łączności radiowej z bazą – podkreśla T. Sanak. Co robić, jeśli dojdzie do tego w sytuacjach krytycznych? Przede wszystkim pamiętać, że ratownicy odpowiadają za swoich pacjentów przede wszystkim przed własnym sumieniem. No i druga ważna prawda - wojna to nie miejsce, gdzie się można sprawdzać. Tam trzeba wykorzystywać własne umiejętności, żeby ratować życie innych.
- To wybitnie duża odpowiedzialność. Mam do dyspozycji plecak medyczny i umiejętności. Gdybym był w karetce pogotowia w Polsce i nie radził sobie, to kierowca wciśnie gaz i za chwilę jesteśmy w szpitalu. Na misji tak się nie da. Nie przyśpieszysz nadejścia pomocy, nie możesz żądać, aby śmigłowiec zabrał twoich rannych,jeśli sytuacja taktyczna na to nie pozwala – relacjonuje Tomasz Sanak.
Jego pracę definiuje zasada „stay and play”. To znaczy, że nasze działania ratunkowe w pierwszej fazie odbywają się na miejscu zadarzenia lub w bliskiej strefie bezpiecznej.
Im dłużej Polacy służą na misjach o charakterze wojennym, tym lepiej jest ze zbieraniem i wymianą doświadczeń. - Dlatego coraz częściej i skuteczniej potrafimy wykonywać drobne procedury ratunkowe i chirurgiczne, które formalnie wychodzą poza zakres naszych kompetencji. Przecież ratujemy życie kolegów! Nigdy nie wahałem się podawania leków, jeśli byłem przekonany o ich pozytywnym efekcie terapeutycznym – podkreśla Tomasz Sanak. Jednocześnie przypomina, że ratownik medyczny w Polskim Kontyngencie Wojskowym jest ograniczony przez krajowe przepisy. Nie ma prawa do podawania leków czy wykonywania zaawansowanych zabiegów przy pomocy sprzętu medycznego.
- To nie jest komfortowe. Ale i tak widzę pozytywne zmiany. Sześć lat temu biegałem po Afganistanie z wielkim zielonym plecakiem, który wyglądał dokładnie tak samo, jak plecak z karetki pogotowia ratunkowego. Tylko przemalowano go na zielono i udekorowano czerwonym krzyżem na białym tle. Był tak wielki, że utrudniał szybkie wyjście z Rosomaka - wspomina. Zamek błyskawiczny nie był zabezpieczony przed wszechobecnym pyłem, więc po kilku godzinach operowania na otwartej przestrzeni, nie dało się go rozsunąć. Chyba, że nożem.
Minęło kilka lat i wojsko ma plecaki i sprzęt typu IP Med(Indywidualny Pakiet Medyczny), który przeszedł metamorfozę.
- Teraz dysponujemy najnowocześniejszym sprzętem. Plecaki zostały skonstruowane na podstawie wytycznych Taktyczno-Bojowej Opieki nad Poszkodowanym. Mogą służyć jako wzór dla innych armii. Banalne zamki błyskawiczne zakryto, maskowanie jest koloru piaskowego. Wewnętrzne panele pozwalają na takie uporządkowanie wyposażenia, żeby najpierw mieć dostęp do sprzętu ratującego życie, a dopiero potem –do reszty – kończy T. Sanak.
Ratownicy podkreślają, że najważniejsze jest gromadzenie i wymiana doświadczeń oraz ich analiza i wdrażanie wniosków. To pozwoli lepiej przygotować się na najgorsze.
BAK
Na zdjęciu: Gdzieś w Afganistanie. Tomasz Sanak i jego plecak medyczny.
Fot. Archiwum Tomasza Sanaka.