Medycyna w Mundurze
Weterani 2013: Walka o rękę, walka o mundur
Tylko ranni żołnierze i leczący ich medycy wiedzą, ile wysiłku kosztuje powrót do sprawności i zdrowia. Na przykładzie żołnierza z przestrzelonym ramieniem widać, jak wielu ludzi pracujących w różnych miejscach, jest zaangażowanych w niesienie pomocy weteranom. Niestety, na tym przykładzie widać też, jak bardzo ranni i poszkodowani obawiają się, że armia wypchnie ich ze swoich szeregów.
Żołnierz jest skromny. Nie chce podawać nazwiska, „ksywki”, ani jednostki, w której służy. Mówi tylko, że to wojska aeromobilne. Ma jasne plany na przyszłość. Cel: być sprawnym jak przed postrzałem i nadal służyć w wojsku. Marzenie: zostać podoficerem. Lekarze z WIM uważają, że będzie zdolny do służby wojskowej. Stres? Nie z powodu ciężkiej rany! Żołnierz boi się, że wojsko nie przedłuży z nim kontraktu.
- Cały czas w głowie siedzi mi ta niepewność – powtarza weteran.
Nocny „kontakt”
Rodzice chcieli, żeby studiował prawo. Zastanawiał się nad tym, ale wolał robić coś, co daje satysfakcję, zmusza do wysiłku. - Inni płacą za to, żeby się sprawdzić. A ja to miałem w ramach szkolenia – śmieje się.
W 2008 r. poszedł do Wojskowej Komendy Uzupełnień. Jako ochotnika szybko skierowano go do wymarzonej jednostki. Tam nie zawiódł się – dostał to, czego oczekiwał od armii. Więc od razu postanowił zostać w służbie nadterminowej. Znowu się udało! Trzy lata po założeniu munduru pojechał na misję do Afganistanu. Stacjonował w bazie w Ghazni.
- To była „letnia” zmiana, a te – jak powszechnie wiadomo – zwykle są trudniejsze od „zimowych”. No więc zdarzały się „kontakty”, czyli wymiany ognia z talibami – wspomina.
Był początek sierpnia. Rutynowy, nocny patrol, zapowiadał się spokojnie. Żołnierze mieli sprawdzić teren w pobliżu bazy. W pole wyszły dwa plutony. Zgodnie z procedurą, w terenie ludzie „rozsypali się” tak, żeby utworzyć długą, kilkusetmetrową linię. Maszerowali po pustkowiu.
- Chyba to był przypadek, że natknęliśmy się na talibów. Akurat trafili na tę część zgrupowania, w której się znajdowałem – opowiada.
„Kontakt” trwał jakieś pół godziny. To nie była nawałnica ognia, raczej pojedyncze serie, ale tamci nie chcieli szybko przestać. Po kilku minutach strzelaniny poczuł, jakby mu ktoś wylał wrzątek na prawą stronę ciała. Natychmiast stracił czucie w całej prawej ręce.
Jak się później okazało, kula przeszła na wylot przez ramię, po drodze strzaskała kość.
- Odruchowo, zdrową ręką, sprawdziłem czy ta prawa w ogóle jest? Nie czułem jej, myślałem, że mi ją odstrzelili. Ale była… Dotykałem spływającej krwi. Ale nie wiedziałem, co się stało? To była ciemna noc. Nie wolno zapalić latarki, sprawdzić co się z człowiekiem dzieje? A „kontakt” trwał – mówi.
Krzyknął po pomoc. Ale ratownik był z przodu ugrupowania. Nie mógł podbiec. Gdy walka ustała, pierwszy dotarł do niego partner. – Zawsze działamy parami. Kolega próbował założyć staze taktyczną, ale miałem ranę w takim miejscu, że staza się zsuwała. Krwawiłem, ale nie czułem bólu – relacjonuje.
W tym czasie dowódca patrolu już wezwał śmigłowiec MEDEVAC. Na miejscu pojawił się także patrol afgańskiej policji. Pomoc przyleciała po jakiejś pół godzinie. W śmigłowcu był „Seba” ratownik medyczny, który na co dzień służył w Task Force-50, zespole Wojsk Specjalnych wystawianym przez jednostkę z Lublińca. Kilku polskich specjalsów pełniło bowiem dyżury w amerykańskim MEDEVAC-u.
- Podczas podejścia śmigłowców policja afgańska uformowała krąg ze swoich samochodów. Włączyli światła, aby ułatwić lądowanie. Pobiegłem w kierunku rannego, przy którym było dwóch jego kolegów. Gość był przytomny, leżał na ziemi z założoną opaską CAT na ręce, miał zakrwawiony bark – wspomina medyk z TF-50.
Ranny na własnych nogach doszedł do śmigłowca.
Gdy maszyna wzniosła się w powietrze, „Seba” przystąpił do kompleksowego sprawdzenia stanu poszkodowanego. - Po zerwaniu kamizelki kuloodpornej i sprawdzeniu całego ciała pod kątem kolejnych ran, znalazłem ranę postrzałową wlotową i wylotową w rejonie barku – przypomina sobie ratownik.
- Ja cały czas sprawdzałem, czy na pewno mam rękę? Pierwszy ból poczułem w śmigłowcu, gdy ratownik rozcinał mundur i podniósł ranną rękę. Okazało się, że dostałem bardzo blisko splotu barkowego i tętnicy. Gdybym w nią dostał, z pewnością bym się wykrwawił – dopowiada żołnierz.
Medyk upchnął „combat gazę” do rany, docisnął opatrunkiem, założył wkłucie dożylne i podał płyn. W tym momencie śmigłowiec zaczął lądować w bazie Ghazni. Na lądowisku czekała sanitarka z polskiego szpitala polowego. W szpitalu „Seba” przekazał informację o stanie poszkodowanego kierownikowi zespołu chirurgicznego.
Kilka szpitali, kilka operacji
Ranny pamięta lot, wniesienie do szpitala polowego i moment, gdy znalazł się na stole w „trauma roomie” – sali przygotowań do operacji. Tam go do końca rozebrano, podpięto kroplówkę… Potem stracił świadomość, obudził się na sali pooperacyjnej.
Nad ranem przyszli koledzy z plutonu zobaczyć jak się czuje.
Następnego dnia przetransportowano go do amerykańskiego szpitala w Bagram, gdzie spędził dobę. Następny etap to ewakuacja do szpitala w bazie Ramstein. Tam wykonano kolejną operację. Po dziesięciu dniach, na ponad tydzień, znalazł się w Wojskowym Instytucie Medycznym w Warszawie.
Z początku wcale nie ruszał ręką. Przykurcz powodował, że kończyna była zgięta i dotykała ciała. Ranny obawiał się, że tak będzie do końca życia.
- Lekarze mówili, że jeśli nerw promieniowy jest cały, a tylko uwięziony w zroście kostnym lub bliźnie pooperacyjnej, to będę sprawny. To miało się okazać po kolejnej operacji, na którą musiałem czekać prawie rok. Jak jest przerwany, to czeka mnie przeszczep nerwu z łydki. Ale nikt nie dawał pewności, że przeszczep się przyjmie – opowiada.
Tą operację przeprowadzono w kwietniu 2012 r. w łódzkim szpitalu im. Wojskowej Akademii Medycznej. Lekarze usunęli metalową płytkę z ramienia, stwierdzili, że nerw jest cały. I uwolnili go.
Rehabilitacja miała potrwać trzy lata. Ranny od nowa musiał się uczyć ruszać ręką. Początki mogły frustrować. Po tygodniach ćwiczeń żołnierz potrafił ruszyć palcami tylko na kilka milimetrów. Specjalistyczne zabiegi i samozaparcie z czasem doprowadziły do tego, że z milimetrów robiły się centymetry. Po kilku miesiącach dłoń mógł delikatnie podnieść. Po roku ciężkiej pracy swobodnie ruszał już całą ręką.
Na przykładzie tego weterana widać, jak działa system ratowania, a potem rehabilitacji żołnierzy. Podstawowej pomocy udzielili mu koledzy z plutonu, potem zajął się nim ratownik medyczny z Lublińca będący w załodze amerykańskiego śmigłowca ratowniczego. Pierwszą operację przeprowadził zespół polskich medyków kierowany przez lekarza z Wrocławia. Drugą operację wykonali specjaliści z amerykańskiego szpitala w bazie Ramstein. Potem zajęli się nim pracownicy WIM. Ostatnią operację przeszedł w szpitalu w Łodzi. Rehabilitację prowadzono w Łodzi oraz w WIM.
Do tego trzeba jeszcze dodać amerykańskie i polskie zespoły zajmujące się powietrzną ewakuacją medyczną.
- Ranny został zaopatrzony zgodnie z etapową doktryna zaopatrywania rannych i poszkodowanych według procedur ATLS (Advanced Trauma Life Support), z wykorzystaniem ewakuacji medycznej drogą powietrzną. Po wstępnym zaopatrzeniu chirurgicznym w polskim szpitalu w Ghazni, przetransportowano chorego do Bagram, a następnie do Ramstein, gdzie wykonano zaopatrzenie ostateczne i po wyrównaniu stanu ogólnego - ewakuowano do Polski – podsumowuje ppłk lek. Marcin Wojtkowski z Kliniki Ortopedii Wojskowego Instytutu Medycznego.
Stres przed przyszłością
Gdyby nie kilkunastocentymetrowa – wystająca spod koszulki z krótkim rękawem - blizna po operacji, nikt nie zauważyłby śladów po tragicznym zdarzeniu w Afganistanie.
- Ale irytuje mnie, jak ktoś mi opowiada, że mam dwie ręce, dwie nogi, ruszam wszystkimi kończynami, więc powinienem się cieszyć! Ja wiem, jaki byłem sprawny wcześniej! Wiem, ile wysiłku kosztuje powrót do zdrowia – irytuje się weteran.
Czy więc nie żałuje, że pojechał na wojnę? - Nawet przez chwile nie przeszło mi to przez myśl! Świadomie wygrałem zawód. Rana to konsekwencje tej decyzji. Chcę wrócić do wojska, zobaczymy, jak wojsko się do tego odniesie? Jestem na kontrakcie, który kończy się w 2014 r. Nie wiem co będzie potem? Lekarze mówią, ze będę sprawny. Ale jakie będzie orzeczenie komisji lekarskiej? Tego się obawiam. Cały czas w głowie siedzi mi ta niepewność. To mnie najbardziej stresuje – powtarza ranny.
Gdy leżał w WIM, rannych odwiedził jeden z generałów. - Zapytał, w czym może mi pomóc? Odpowiedziałem, że nie mam żadnych potrzeb. Potem koledzy mi mówili, że głupio powiedziałem. Mogłem mówić, że chcę iść do szkoły podoficerskiej. Ale ja jestem taki, że nie lubię sobie w ten sposób załatwiać spraw – przekonuje weteran.
- Obecnie ranny kończy rehabilitację i przygotowuje się do komisji lekarskiej. Nie powinien mieć obaw dotyczących orzeczenia. Jest sprawny, z pełnym zakresem ruchów, nie ma deficytów neurologicznych. W mojej ocenie jest zdolny do dalszej służby wojskowej – przekonuje ppłk lek. Marcin Wojtkowski.
Medycy zrobili wszystko, żeby żołnierz odzyskał sprawność. Ranny także. Czy zostanie w wojsku i będzie podoficerem? Na to już nie mają wpływu.
- Jednak to powinno być oczywiste. Najbardziej huczne obchody „Dnia Weterana” nie zrobią tyle dla morale weteranów, niż świadomość, że wojsko wspiera ludzi, którzy doznali uszczerbku na zdrowiu w czasie służby – przekonuje gen. bryg. dr hab. n. med. Grzegorz Gielerak, dyrektor Wojskowego Instytutu Medycznego.
Jarosław Rybak
Fot. D_J
Zdjęcie: Pierwszą operację ranny przeszedł w polskim szpitalu w bazie Ghazni. Potem zajmowali się nim medycy w szpitalach znajdujących się w trzech krajach.
Autor zdjęć: ppłk lek. Marcin Wojtkowski