Medycyna w Mundurze
WETERANI 2013: Przegrana po roku walki
To historia polskiego żołnierza najciężej rannego w czasie misji w Afganistanie. Lekarze, pielęgniarki, rehabilitanci i wolontariuszki z Wojskowego Instytutu Medycznego przez rok walczyli o jego życie. – Na początku byliśmy w głębokim dołku. Ale powoli wyprowadzaliśmy go na prostą. Nawet przybrał na wadze i samodzielnie jeździł na elektrycznym wózku inwalidzkim. Niestety, w efekcie choroby pourazowej postępowało włóknienie płuc. Cały czas zmniejszała się powierzchnia oddechowa – wspomina dr n. med. Mariusz Barański, kierownik Oddziału Zakażeń Narządu Ruchu WIM.
W Afganistanie, pod kierowanym przez „Zeta” transporterem, wybuchła mina-pułapka. Pierwszą operację ranny przeszedł w szpitalu w bazie Ghazni. Szybko znalazł się w amerykańskim szpitalu wojskowym w Landstuhl, na terenie Niemiec. To miejsce popularnie zwane przez weteranów „bazą w Ramstein”. Leżał tam przez ponad pół roku. Potem przewieziono go do Wojskowego Instytutu Medycznego, gdzie trafił na Oddział Zakażeń Narządu Ruchu Kliniki Traumatologii i Ortopedii.
- Od początku był „numerem 1” na oddziale, a jednocześnie najtrudniejszym przypadkiem rannego, jaki leczyliśmy w Instytucie. Przyjechał przytomny, w ciężkim stanie ogólnym i słabej kondycji psychicznej. Z czasem okazało się, że to inteligentny, sympatyczny chłopak. Choć kiedy tracił cierpliwość, nie widział efektów leczenia, to bywało z nim trudno – wspomina ppłk w st. spocz. dr n. med. Mariusz Barański, kierownik Oddziału Zakażeń Narządu Ruchu.
Karta leczenia „Zeta” jest bardzo długa. W wyniku eksplozji stracił lewą kończynę dolną na wysokości kolana, prawą tuż przy biodrze. Miał wieloodłamowe złamanie w obrębie lewego stawu łokciowego i uszkodzony nerw łokciowy. Wybuch spowodował uraz brzucha i pęknięcie śledziony, zgniótł klatkę piersiową i połamał żebra - całkowicie nie działało lewe płuco i dolny płat płuca prawego. Ranny miał też złamany kręgosłup w odcinku szyjnym z powikłaniem, jakim było przebicie przełyku i ropień przykręgosłupowy. Do tego dochodziło wielopoziomowe złamanie kręgosłupa w odcinku piersiowym. Oddychał z problemami, dlatego na stałe miał założoną rurkę tracheotomijną. Brakowało u niego odruchu kaszlowego, więc korzystał z urządzenia IPV, do ultradźwiękowego rozbijania wydzieliny gromadzącej się w oskrzelach oraz jej odsysania. Z powodu zaburzeń perystaltyki przewodu pokarmowego, założono mu rurkę PEG do bezpośredniego żywienia dojelitowego.
- Można długo jeszcze wymieniać: zaniki mięśniowe, zakażenia, z których każde zagrażało życiu. Leżał u nas przez rok. W tym czasie przeszedł liczne operacje. Na samym początku byliśmy w dużym dołku, ale zaczęliśmy realizować plan leczenia, powoli szło ku dobremu – relacjonuje dr Barański.
- Cierpienia związane z ranami, leczeniem, długotrwały pobyt w szpitalu, fatalnie wpływały na stan psychiczny „Zeta”. Dlatego wymagał także systematycznego wsparcia psychologicznego. Od początku pobytu w WIM udzielaliśmy mu takiej pomocy, ale nie miał zaufania do pracowników szpitala. Dlatego zdecydowaliśmy się na ruch, którego wcześniej nie stosowano w polskich szpitalach wojskowych. Do opieki nad chorym włączono zespół wolontariuszek, studentek piątego roku psychologii na Uniwersytecie Warszawskim i Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, które działały w Studenckim Kole Naukowym przy naszej klinice. Doceniamy ich niezwykle ciężką, pełną poświęcenia pracę – dodaje płk w st. spocz. prof. Stanisław Ilnicki, ówczesny kierownik, obecnie konsultant Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego Wojskowego Instytutu Medycznego (KPiSB WIM).
Miesiąc pierwszy
„Zet” trafił do jednoosobowej sali, wyposażonej w sprzęt ratujący życie. Już w czwartym dniu pobytu u chorego wystąpiły duszność, wysoka gorączka i objawy zapalenia płuc. Po serii badań lekarze stwierdzili, że ma – wcześniej niezauważoną - dziurę w przełyku wielkości opuszka palca wskazującego. Pierwsza operacja polegała na zszyciu przełyku. Zakończyła się sukcesem.
W połowie miesiąca zaaranżowano spotkanie z wolontariuszkami. Ranny z dużą rezerwą potraktował nieznane osoby. Dodatkowo krępowało go to, że mógł porozumiewać się tylko gestami oraz za pomocą kartki i długopisu. Po operacji przełyku, z założoną rurką tracheotomijną, nie mógł mówić. Jednak po kilkunastu dniach zaczął się interesować nowymi znajomymi. Pomimo ciągłych, dużych trudności z mówieniem, starał się zadawać pytania i opowiadać o sobie. Mówił głównie o ataku oraz pobycie w amerykańskim szpitalu.
Pod koniec miesiąca do zespołu dołączyła czwarta wolontariuszka. Dziewczyny podzieliły się na dwa zespoły, w parach przychodziły do „Zeta” trzy razy w tygodniu.
Miesiąc drugi
Ranny coraz bardziej przekonywał się do wolontariuszek. Nadal miał olbrzymie problemy z mówieniem, ale w czasie spotkań starał się zadać choć po kilka pytań. Stale wracał do wypadku, przebytych zabiegów, szczegółowo opowiadał o wszystkich bliznach, porównywał to z tym, jak wyglądał wcześniej.
Równie często wracał do pobytu w Landstuhl. Mówił o luksusowych warunkach i życzliwym personelu. Jednocześnie narzekał na opiekę w Polsce, miał też negatywny stosunek do psychologów i psychiatrów, którzy próbowali z nim nawiązać kontakt.
Miesiąc trzeci
Chory przeszedł dwie kolejne operacje. - W okolicach płyt stabilizujących złamania - w obrębie kręgosłupa szyjnego i piersiowego - występowały wielomiejscowe zakażenia. Podobnie było w obrębie kikutów. Każde zakażenie zagrażało życiu. Musieliśmy goić odleżynę. Po wielu miesiącach pobytu w szpitalach, był zakażony florą bakteryjną szczególnie trudną do pokonania. Dlatego wymagał długotrwałej antybiotykoterapii i wielokrotnego leczenia chirurgicznego – tłumaczy dr Barański.
W czasie spotkań z wolontariuszkami, dziewczyny opowiadały głównie o pisaniu swoich prac magisterskich. „Zet” trochę bardziej się otworzył. Narzekał na nudę. Przekonywał, że w Ramstein miał więcej rozrywek. Jednak nie potrafił odpowiedzieć, co konkretnie chciałby zmienić. Słysząc takie pytania wolontariuszek, zmieniał temat i opowiadał o tym, jak aktywnie spędzał czas będąc zdrowym.
Miesiąc czwarty
Z izolatki przeniesiono rannego do większej sali, gdzie leżał razem z innym żołnierzem rannym w Afganistanie. W tym czasie z zespołu odeszła jedna z wolontariuszek. Już od pewnego czasu unikała spotkań z „Zetem”. Rezygnację tłumaczyła tym, że nie może znieść widoku tak okaleczonej osoby. Znając skalę obrażeń rannego nie potrafiła go wspierać.
Miesiąc piąty
„Zet” był niezadowolony, że musi dzielić z kimś pokój. Jednak nowy znajomy okazał się sympatyczny, bardzo rozmowny, aktywny i pozytywnie nastawiony do świata. Nastrój kolegi trochę udzielił się „Zetowi”. Razem zaczęli nawet wykonywać w pokoju proste ćwiczenia fizyczne.
Po kilku miesiącach leżenia na łóżku, nastąpił ważny moment. Korzystając z pomocy rehabilitantów, ranny zaczął przesiadać się na elektryczny wózek inwalidzki i jeździć nim po korytarzu. - Powoli wyprowadzaliśmy go na prostą. Przybrał na wadze i samodzielnie jeździł na wózku – wspomina dr Mariusz Barański.
Jazda po korytarzu była sporą odmianą w monotonnym, szpitalnym życiu. Rannemu polepszyły się też kontakty z personelem medycznym. Zaczął nawet pozytywnie oceniać pracę niektórych pielęgniarek. Był mniej krytyczny i bardziej otwarty. Jednak nadal okazywał niechęć do rozmów z odwiedzającymi go szpitalnymi psychologami i psychiatrami.
Pracownicy Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego chcieli jakoś sprowokować „Zeta” do nawiązania kontaktów z innymi weteranami. Pretekstem stało się ognisko dla pacjentów kliniki. Pomysłodawcą ściągnięcia weterana był jeden z psychiatrów, a ranny zgodził się pojechać na spotkanie. Tam zobaczył innych okaleczonych weteranów, szybko znalazł z nimi wspólny język, wśród nich czuł się dobrze. Miło wspominał to ognisko.
W tym czasie przydzielono mu służbowe mieszkanie w macierzystej jednostce. Bardzo się z tego cieszył. Przekonywał wolontariuszki, że po dojściu do sprawności zamieszka w nim.
- Oczywiście wymagałby stałej opieki drugiej osoby, ale wierzyłem, że „Zet” wyjdzie ze szpitala. Temu zostały podporządkowane działania wojska. Otrzymał – dostosowane dla niepełnosprawnych - mieszkanie na parterze. W pobliżu mieszkał lekarz. W razie potrzeby mógł przyjść z szybką pomocą – wyjaśnia dr Barański.
Miesiąc szósty
Ranny przeszedł dwie operacje. Przygotowując się do zabiegu na łokciu, często opowiadał wolontariuszkom, ile już się nacierpiał.
- „Zet” przez cały czas odczuwał ból. Cierpiał, ale musieliśmy ograniczyć leki przeciwbólowe. Narkotyczne środki przeciwbólowe skutkowały pogorszeniem oddychania. Dlatego zabiegi operacyjne – z wyjątkiem operacji przełyku – przeprowadziliśmy po znieczuleniu miejscowym. Po znieczuleniu ogólnym u chorego występowała niewydolność oddechowa, wymagająca respiratoroterapii. Chłopak bał się podłączenia do respiratora. Miał świadomość, że w jego stanie, po kolejnej respiratoroterapii, płuca mogą już odmówić samodzielnego działania – opisuje dr Mariusz Barański.
W sali nastąpiła kolejna zmiana – żołnierz, z którym ranny miał tak dobry kontakt, został wypisany. Nadal przychodził jednak do szpitala na rehabilitację, więc wpadał do ciężko poszkodowanego kolegi. Jeśli ten siedział akurat w wózku, jechali razem do szpitalnej kawiarni, kiosku lub bankomatu.
Każda taka wyprawa była wielkim urozmaiceniem w życiu „Zeta”.
Ranny miał dwóch nowych współtowarzyszy – chorych cywili, ale twierdził, że nie ma o czym z nimi rozmawiać. Mimo to miał dobry nastrój. Znowu dostał zaproszenie na ognisko zorganizowane dla weteranów. Tym razem pojechał na nie z dwiema wolontariuszkami. Choć ta wyprawa była dla niego bardzo męcząca, wrócił bardzo zadowolony ze spotkania z innymi rannymi. Czuł ich wsparcie.
Widząc to pozytywne nastawienie, pani psycholog z KPiSB namawiała „Zeta”, żeby zaczął przyjeżdżać tam na spotkania grupowe. Na to jednak ranny nie chciał się zgodzić.
Zasłaniał się złym samopoczuciem i brakiem sił.
Terapia grupowa go nie interesowała, ale coraz bardziej lubił wolontariuszki. Jednej z nich powiedział: „Nie tak miało być, ale trzeba to jakoś przeżyć”. Opowiadał, że nie uwierzył, gdy odzyskawszy przytomność, powiedziano mu, że ma amputowane nogi. Nie mógł się jednak ruszyć i samodzielnie sprawdzić tej informacji. Z czasem doszedł do wniosku, że nogi amputowano mu, bo amerykańscy lekarze nie przykładali się do swojej roboty.
Zaczął się bardziej interesować otoczeniem. Pasjonował się obsługą komputera i możliwościami, jakie daje dostęp do internetu. Wolontariuszki założyły mu konto poczty elektronicznej.
Coraz częściej zastanawiał się, co będzie robił po wyjściu ze szpitala? W internecie zaczął szukać samochodu dla niepełnosprawnych. Rozmyślał o pracy w jednostce wojskowej, którą obiecał mu dowódca. Chciał też kupić psa.
Pod koniec miesiąca przebył operację przeszczepienia skóry.
Znowu miał pokój tylko dla siebie, był z tego zadowolony i twierdził, że tak mu lepiej.
Miesiąc siódmy
Emocje „Zeta” skupiały się na mieszkaniu, które dostał od wojska. Opowiadał dziewczynom, że jest remontowane i przystosowywane do jego potrzeb. Kiedy dostał klucze, przeżywał najszczęśliwszy okres w szpitalu. Już planował przenosiny, choć wiedział, że rehabilitacja będzie długa.
Choć unikał kontaktów ze specjalistami z KPiSB, bardzo lubił wizyty pani psycholog z macierzystej jednostki. Pod jej wpływem stwierdził nawet, że być może zacznie chodzić na terapię grupową. Kilka dni później faktycznie wziął w niej udział. Ale po pierwszym spotkaniu stwierdził, że to mu nie jest potrzebne do szczęścia. Wolontariuszkom powiedział tylko, że taka terapia przydałaby się nowemu pacjentowi, który dołączył do niego w sali. Był to załamany psychicznie, ciężko ranny weteran z Afganistanu. „Zet” pocieszał go, przekonywał, że ma oparcie w żonie i cel w życiu – wychowanie dziecka.
Wolontariuszki zauważyły, że chłopak ma dobry nastrój. Zaangażował się nawet w zbieranie podpisów pod akcją promowania Puszczy Białowieskiej. Jeżdżąc wózkiem po korytarzu, namawiał kolegów, żeby podpisywali listę poparcia.
Przeszkadzała mu, wystająca z żołądka, rurka PEG (percutaneous endoscopic gastrostomy). Poprosił, aby ją usunięto. - Chłopak miał zdrowe jelita, więc chcieliśmy, żeby pracowały. Wymagał dożywiania przez PEG-a, ponieważ z powodu problemów z połykaniem samodzielnie nie jadł tyle, ile powinien – wyjaśnia dr Barański.
Lekarz tłumaczył więc rannemu, że nie można usunąć PEG-a, bo teraz ta rurka przeszkadza, ale kiedyś może mu uratować życie. To wyraźnie zmartwiło „Zeta”, szybko pogorszył mu się nastrój. Od tego momentu wyraźnie dało się zauważyć zniecierpliwienie pacjenta. Kiedyś powiedział nawet, że ma już tego wszystkiego dosyć. Zaczął się głębiej zastanawiać nad swoim położeniem. Zadawał pytania, dlaczego to na niego trafiło nieszczęście? Rozmyślał, jak będzie wyglądać przyszłość i coraz bardziej się jej obawiał. Mocniej dokuczała mu nuda i monotonia.
Czekała go kolejna operacja, w czasie której chirurdzy mieli wstawić protezę przełyku. „Zet” jej się po prostu bał.
Miesiąc ósmy
Na początku miesiąca miał dobry nastrój, „dla jaj” – jak powiedział - zapuścił wąsy.
Znowu był niezadowolony z towarzystwa w sali. Powtarzał, że ze współlokatorami nie może nawiązać kontaktu. W czasie jednego z takich narzekań, do rozmowy włączył się – milczący dotąd – sparaliżowany pilot. Zaczęli rozmawiać o dalszej rehabilitacji i zawiązała się między nimi przyjaźń.
W czasie spotkań z wolontariuszkami „Zet” miał wahania nastrojów. Raz się cieszył z odwiedzin, innym razem narzekał, że dziewczyny mu przeszkadzają. Coraz bardziej skarżył się na to, że nie widzi efektów wielomiesięcznego leczenia. Narzekał, ale jednocześnie sam nie ćwiczył, żeby przyspieszyć rehabilitację.
Coraz bardziej irytowało go towarzystwo innych osób leżących w sali. Wolał być sam, niż obserwować jak kolejni pacjenci po kilku tygodniach leczenia są wypisywani do domu.
Miesiąc dziewiąty
Rannego dopadł kiepski nastrój. Nie widział efektów rehabilitacji, więc brakowało mu motywacji do ćwiczeń. Znowu pogorszyły się stosunki z pielęgniarkami. Już od jakiegoś czasu „Zet” unikał proszenia ich o pomoc, uważał bowiem, że jest głównie źródłem kłopotów, a one i tak nie chcą mu pomóc.
Na początku miesiąca doszło do niepotrzebnego konfliktu. Od miesięcy, w pudłach na podłodze, leżały rzeczy „Zeta”, ranny nawet nie wiedział, co w nich jest. Gdy kiedyś pojechał na rehabilitację, pracownicy szpitala - bez uprzedzenia - spakowali część pudeł i wynieśli do depozytu. To mocno wzburzyło rannego. Wolontariuszki starały się mu poprawić nastrój. Zaproponowały wyjście do szpitalnej kawiarni. Zgodził się, ale jednocześnie denerwował się tym wyjściem, w drodze do kawiarni milczał i jechał tak szybko, że dziewczyny nie mogły za nim nadążyć. Rozluźnienie przyszło dopiero na miejscu, zaczął nawet żartować. Po powrocie był zadowolony i chciał powtórzyć taką wyprawę.
Kolejny wyjazd do kawiarni przebiegał zdecydowanie bardziej nerwowo, niż poprzedni. Gdy pielęgniarki przesadzały „Zeta” z łóżka na wózek, gdzieś upadła gumowa nakładka dźwigni sterowania wózkiem. Nie można jej było znaleźć i ranny strasznie się tym zdenerwował. W kawiarni trochę się uspokoił. Po powrocie jedna z dziewczyn znalazła zagubiony element. Rannemu natychmiast polepszył się humor.
Znalazł sobie zajęcie. Zdecydował, że chce kupić aparat fotograficzny. Dziewczyny przyniosły mu ulotki, ale weteran samodzielnie wyszukał odpowiedni model w internecie. Aparat kupiła jedna z wolontariuszek. Od razu zrobił sobie z dziewczynami wspólne zdjęcie.
Zaprzyjaźnił się z nowymi współlokatorami – dwoma mężczyznami sparaliżowanymi od pasa w dół. Kiedy pod koniec miesiąca opuścili szpital, wspominając ich stwierdził: „Fajna ekipa była. Wszyscy mieliśmy ten sam problem. Tak sobie rozmawialiśmy”.
Ponieważ na salę wrócił poznany wcześniej pilot, więc „Zet” nie narzekał na towarzystwo.
Pod koniec miesiąca dwie wolontariuszki odwiedziły go w dniu jego urodzin. Przyniosły domowe ciasto oraz prezent – książkę kucharską. Chłopak interesował się bowiem gotowaniem i lubił o tym rozmawiać. Jednak tego dnia miał był zmęczony, gorączkował i z trudem oddychał.
Miesiąc dziesiąty
Znowu przyszło pogorszenie nastroju. Kontakty z pielęgniarkami i lekarzami były różne. Denerwował się nawet odwiedzinami żołnierza, z którym zaprzyjaźnił się, leżąc w jednej sali. Miał dość zachęt do intensywniejszej rehabilitacji. Doszło nawet do spięcia miedzy „Zetem” a wolontariuszką. Widząc irytację rannego, dziewczyna zaproponowała, żeby porozmawiał z rehabilitantami i poprosił o zmiany w ćwiczeniach. Rozdrażniony ranny odpowiedział: „Ty myślisz, że to tak łatwo w moim stanie? Pożyłabyś miesiąc tak jak ja, to byś dopiero zrozumiała. To nie to, że mam lenia, tylko to jest trudne.”
Pod koniec spotkania przeprosił dziewczynę, ale przyznał, że to, co powiedział przyniosło mu ulgę. Wyznał: „Ja jestem nerwowy. Ale po wypadku i tak dobrze to znoszę, psychika mi nie siadła.”
Miesiąc jedenasty
Nastrój i motywacja „Zeta” zaczęły powoli wzrastać, ale stan fizyczny pogarszał się. Na szczęście znalazł sobie zajęcie: z pomocą wolontariuszek zaczął się uczyć obsługi komputera i języka angielskiego. Dziewczyny planowały kolejne wyjście do kawiarni, jednak z powodu pogorszenia zdrowia, ranny nie mógł opuszczać pokoju.
Kiedyś miał bardzo wysoką gorączkę, nie mógł mówić, ale poprosił dziewczyny, żeby nie zostawiały go i po prostu posiedziały przy łóżku. Zmieniały kompresy na głowie chorego i wyszły dopiero, gdy temperatura spadła.
Zauważyły, że od pewnego czasu „Zet” coraz mniej mówił. Mogło to wynikać z coraz większych trudności z oddychaniem. Powtarzał, że jest zmęczony całą sytuacją. Większość dnia spędzał, śpiąc lub oglądając seriale w telewizji. Z czasem zaczął mieć jeszcze większe trudności w oddychaniu - musiał używać maski tlenowej.
Na pytanie: „Co słychać?”, nie odpowiadał już swoim typowym „Stara bida”. Mówił: „Nie pytaj mnie, co u mnie, bo u mnie nic nowego”. Zagadywany o to, co poprawiłoby mu humor odpowiadał: „Chciałbym dostać pieniądze i zdrowie. Ale zdrowia nie będzie. Nie wiem, co będzie. Niczego nie oczekuję”.
Miesiąc dwunasty
Weteran miał obniżony nastrój, mówił jeszcze mniej. Jeśli to robił, to tak cicho, jak na początku przyjazdu do szpitala. Szybko się męczył, miał trudności z oddychaniem. Nie cieszyła go wiosna, której oznaki było widać za oknem. Przekonywał, że woli, kiedy jest brzydko, bo wtedy nie jest mu tak żal, że wciąż jest w zamkniętej sali.
Polepszył mu się jednak kontakt z jedną z wolontariuszek. Pod koniec któregoś ze spotkań pokazał jej, jak wita się z dziewczynami z drugiej pary, z którymi przybija „żółwika”. Stwierdził, że od tej pory z nią też tak będzie robił.
Któregoś dnia przesłał wolontariuszkom wiadomość SMS: „Dziś jestem nie do życia, źle się czuję, do tego rodzina przyjechała. Przenieśmy spotkanie na wtorek. Przepraszam z całego serca”.
W następnych dniach jego stan znacznie się pogorszył. Lekarze wprowadzili go w śpiączkę farmakologiczną.
- Potem już nie dostawałyśmy informacji o stanie „Zeta”. Dopiero na pogrzebie dowiedziałyśmy się od obcych osób, że został wybudzony ze śpiączki. Nie mogłyśmy mu towarzyszyć w najtrudniejszych chwilach, kiedy mógł potrzebować naszej obecności – wspomina jedna z wolontariuszek.
„Zet” zmarł w czasie kolejnego zaostrzenia przewlekłej niewydolności oddechowej.
- Pokonała nas choroba pourazowa, która spowodowała, że płuca chorego przestały funkcjonować. Przez cały okres pobytu staraliśmy się zatrzymać narastającą niewydolność płuc.
Przegraliśmy – kończy dr Mariusz Barański.
BAK
* * *
Materiał powstał przy wykorzystaniu artykułu przygotowanego do pisma „Lekarz Wojskowy” „Przypadek długoterminowego wsparcia psychologicznego udzielanego żołnierzowi PKW ISAF z ekstremalnymi pourazowymi obrażeniami wielonarządowymi”. Autorzy: Radosław Tworus, Stanisław Ilnicki, Sylwia Szymańska, Joanna Daciuk, Anna Rączkowska, Katarzyna Janczewska, Anna Wasiak (Klinika Psychiatrii i Stresu Bojowego WIM), Mariusz Barański (Oddział Zakażeń Narządu Ruchu Kliniki Traumatologii i Ortopedii WIM), Urszula Marszałkowicz-Flis (pełnomocnik dyrektora WIM ds. Weteranów).
Autor fot.: Stowarzyszenie Rannych i Poszkodowanych w Misjach Poza Granicami Kraju