Medycyna w Mundurze
DZIEŃ Z ŻYCIA LEKARZA NA MISJI. Tak naprawdę to nic się nie dzieje
Róża czerwono,
Biało kwitnie bez.
Nikt z nas nie pęka,
Chociaż krucho jest…
Komórka wyśpiewuje sygnał porannego budzenia. Siódma rano.
Żołnierz poderwał się rześko, wykonał czynności poranne, po czym, zdrów i wesół, ruszył do boju…
Eeee, wróć! Ładnie brzmi, ale szczerze mówiąc, to nie do końca tak.
Żołnierz, i owszem, obecny. Podporucznik lekarz Magdalena Kozak. Przydział: asystent w Zakładzie Medycyny Pola Walki, Wojskowy Instytut Medyczny, Warszawa. Obecnie kierownik Zespołu Przyjęć i Segregacji, Sekcji Medevac i Casevac Polskiego Szpitala Polowego w Ghazni, XII zmiana Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. Czyli, krótko mówiąc: ja.
Ale z tym rześkim zrywaniem się do pracy, no, to już bywa różnie.
Otwieram lewe oko na dźwięk komórki, którym Franek Dolas dzielnie zachęca mnie do wzięcia czynnego udziału w otaczającej mnie wojennej rzeczywistości. Wzdycham ciężko, oceniam stan zajmowanego przeze mnie lokum i sprawdzam, jak ta rzeczywistość wygląda.
No, nie jest źle. Kamp wciąż stoi.
Przyznaję uczciwie, czasem miewam takie strachy: budzę się a tu znowu mieszkania brakuje. Nic fajnego, powiadam wam. Ale na razie mieszkanie obecne. Jest git.
Wywlekam się więc ze śpiwora, rozesłanego na metalowym, żołnierskim łóżku pokrytym typowym „mułem”. Rrrany, ależ tu zimno! Generatory prądu zdechły nad ranem, bo skończyła się benzyna, a ogrzewanie jest wyłącznie elektryczne. Owszem, już przyjechali ci, co mieli przyjechać, dolali, co mieli dolać, naprawili, klima chodzi z powrotem. Ale nocą w górach na wysokości ponad 2 000 metrów potrafi być rześko. Zwłaszcza, jeśli dookoła panuje surowa, afgańska zima i ciepełko nie tak od razu chce wracać do domu.
Spałam w dresie, nie muszę się więc przebierać. Dokładam tylko do stroju kurtkę, czapkę, szalik, rękawiczki. Wciskam w kieszeń pastę i szczoteczkę do zębów i w te pędy lecę do łazienki. Niedaleczko, może ze 100 metrów. My, medyczki, mamy to szczęście, że damskie sanitariaty są tuż obok szpitala. Dziewczyny, mieszkające na tak zwanym kampowisku po drugiej stronie bazy przemierzają dość daleką drogę, by dotrzeć do swojej toalety. Zdarza się, że świeżo umyte włosy zamarzają nim się wróci do domu. Potem się je rozmraża suszarką.
Cóż: wojna! Obiecywali, że nie będzie lekko? Dotrzymali słowa!
Wracam z łazienki, przebieram się w mundur. Zielony, wzór 93. Pustynny jest zdecydowanie za cienki na te temperatury i prawie go teraz nie używam. Za to kiedy byłam na VII, letniej zmianie, chodziłam wyłącznie w pustynnym. Fajny, przewiewny, wtedy był w sam raz.
Klima chodzi na maksa, z minuty na minutę jest coraz cieplej. A i chyba słoneczko na zewnątrz zaczyna zdrowo przygrzewać… Nie ma głupich, i tak wkładam bieliznę termoaktywną. Zima w górach to nie przelewki!
Pstrykam włącznik czajnika, przyglądając mu się uważnie. Jest to rodzaj porannej ruletki: wywali korki naszego mini-kampowiska czy nie wywali? Wszyscy robią sobie teraz kawę i mój czajnik może okazać się właśnie tym jednym urządzeniem za dużo… A obowiązuje niepisana umowa, że kto wywali korki, idzie je włączyć. Są koło szpitala, niby niedaleko, ale komu by się chciało.
Na szczęście nie zgarniam dzisiaj głównej nagrody w tym elektrycznym konkursie. I dobrze, gdybym musiała iść pod szpital, nie zdążyłabym zrobić sobie kawy. A bez tego cudownego napoju nie ma życia, wiadomo.
Zakładam pas z kaburą udową, w której gnieździ się pistolet. Nie wolno chodzić po bazie bez broni, jeśli się jest żołnierzem. Ten przepis akurat mnie uszczęśliwia. Poprzednim razem byłam tutaj jako cywil i nie miałam broni w ogóle. Bardzo nad tym wtedy bolałam… a teraz za żadne skarby nie dam sobie mojego Wista odebrać!
Sięgam jeszcze po kawę i z parującym kubkiem w dłoni wychodzę z kampu. Witam się z koleżankami i kolegami, wypełzającymi ze swych norek. Dziarsko drepczemy na poranną odprawę. Jest ósma.
Odprawę prowadzi zastępca. Dowódcy nie ma. Jak zwykle siedzi na babie.
Bez niewłaściwych skojarzeń, proszę! BABA to spolszczone BUB, Battle Update Brief, poranna odprawa dowództwa. I tak się mówi: jest na BUBie, przy odpowiedniej wymowie wychodzi z tego na babie i nikt się nie dziwi. Dowódca nie łajdaczy się, lecz wypełnia obowiązki służbowe.
Na odprawie bez sensacji. Kolega czyta raport z wczoraj, przekazuje dyżur drugiemu. Ja mam luz, będę dyżurować dopiero pojutrze. Popijam sobie kawę i siedzę jak król. Ciepło mi i dobrze. Nasłuchuję kolejnych wiadomości.
Brak planowanych zabiegów. Tak naprawdę to nic się nie dzieje.
Dziś tępy dyżur.
Dyżurujemy na zmiany: raz my, raz Amerykanie z wysuniętej czołówki chirurgicznej, FST – Forward Surgical Team. Oczywiście, dotyczy to zaopatrywania rannych Afgańczyków. W przypadku Polaka lub Amerykanina każdy zespół zajmuje się swoim rodakiem.
Wszyscy popatrują po sobie z rezygnacją. Tępy dyżur. I znowu nudy...
Pod pewnymi względami frustrująca jest ta medycyna. Bo z jednej strony życzymy wszystkim jak najlepiej: oby nikt nie był ranny na tej wojnie ani żadnej innej. Ale z drugiej strony, kurczę, chcemy POMAGAĆ! No a jak tu leczyć, jak nikt nie jest ranny? Głupio i smutno być niepotrzebnym… Z kolei jednak przecież nie będziemy komuś życzyć, by został ranny tylko po to, byśmy się mogli wykazać, prawda?
No i takie to wszystko poplątane.
Dobra, koniec odprawy. Zastanawiam się przez chwilkę, czy iść na difak…
Znowu dziwne słowo? Już wyjaśniam. Difak, czyli DiFac, skrót od Dining Facility. Po ludzku mówiąc: stołówka. Ale tu się nie chodzi na stołówkę, jak w kraju. Jesteśmy misjonarzami, chodzimy na difak.
A ten jest rano czynny tylko do dziewiątej. Nawet bym zdążyła, ale czy mam ochotę na śniadanie? Nieee, kawa wystarczy. Na razie.
Szoruję więc do biura i pogrążam się w papierach. Jestem odpowiedzialna między innymi za pisanie opinii lekarskich dla behapowca. A jest tu trochę tych urazów, bojowych i niebojowych. I każdemu trzeba wystawić stosowny dokument. W czterech kopiach. Z podpisami i pieczęciami.
Kiedy kończę, dochodzi jedenasta. Bardzo dobry czas. Zaraz otwierają… no dobra, niech będzie, ten jeden raz: otwierają stołówkę!
Odhaczam się na tablicy w ambulatorium: kiedy i dokąd idę. Wszyscy to robimy, tak na wszelki wypadek. Motorole mogą czasem nie zadziałać, o czym się kiedyś przekonałam na własnej skórze, i to boleśnie. Więc się teraz odhaczam, bardzo szczegółowo.
Wędruję na drugą stronę bazy. Muszę w tym celu obejść helipad, czyli lądowisko dla śmigłowców. Mijam bure ściany HESCObastionów…
To całe HESCO to moim skromnym zdaniem bardzo fajny pomysł. Ogromne sześciany z krat, wyściełane jakimś bardzo odpornym i trwałym materiałem. Do środka wsypuje się ziemię, ustawia jeden za drugim i fortyfikacja gotowa. Nic nowego, powiecie? Myśmy to mieli już w Biskupinie? Co z tego, wciąż działa! I to jak! Wystarczy popatrzeć na dziury od rakiet.
Idę i idę, słoneczko przygrzewa coraz mocniej, temperatura zdecydowanie powyżej zera…
… świiist?
Strzygę uszami niczym zając, gotów natychmiast kicnąć pod miedzę. Mózg przeprowadza błyskawiczną analizę. Najbliższy schron? Za daleko. Walnę się tutaj, pod Hesco, rozpłaszczę na ziemi…
Zawsze, kiedy idę, wyznaczam sobie trasę od schronu do schronu. Wiem, kiedy mijam półmetek, w którym miejscu cofałabym się jeszcze do poprzedniego schronu, a w którym skoczyłabym naprzód co sił. I w ogóle się nad tym nie zastanawiam, jakoś tak wszystko się to dzieje automatycznie. Po siódmej zmianie mi zostało.
Nie, to nie TEN świst. Można iść dalej.
Wojna to słuch, myślę sobie po raz chyba tysięczny z rzędu. Najpierw jest takie „pum!”, jak się uda je usłyszeć, to dobrze, jest czas położyć się i schować głowę, bo to „pum!” to wystrzelenie rakiety. Potem idzie „świiist!”, to już bezwzględnie trzeba padać na ziemię, rakieta już leci. A potem wielkie „BUM!”. W sumie padanie na tym momencie to już musztarda po obiedzie, oczywiste bowiem, że skoro to słyszysz, rakieta już wybuchła i to gdzie indziej. Ale i tak często się pada, odruchy są silniejsze. Jak już minie „BUUM!”, grzeje się co sił do schronu. Po pierwszej rakiecie bowiem nierzadko następuje następna. Raz mnie terroryzowało dziewięć po kolei i to w miejscu, gdzie nie mogłam wiać do schronu, za daleko było. W życiu mi tak kolana nie latały, jak wtedy. Nawet podczas bardzo wymagających spadochronowych skoków.
Przypominam sobie mój pierwszy „świiist”…
Wylądowałam dopiero co w bazie Ghazni, ja, cywil, nieporadna świeżynka. Przejęli mnie medycy, zaprowadzili mnie do bi-chaty (B-HUT, to taka chatka z drewna, w której mieszka kilkanaście osób) i zaczęli uświadamiać. Że jedzenie się dostaje na difaku w godzinach od-do. Że lekarze zazwyczaj mieszkają w kampach, ale dla mnie na razie nie ma miejsca, więc zakwaterują mnie w bi-chacie. Że bywają ostrzały i jak się taki usłyszy, wtedy trzeba padać na ziemię.
- A jak to mniej więcej brzmi? – chciałam wiedzieć.
ŚWIIIISTTT…
- Właśnie tak! – wydarli się chórem, już padając. – NA ZIEMIĘ!
BUUUUM!
Przyglebiłam dopiero po chwili, zdziwiona i oszołomiona tym, co się dookoła mnie dzieje.
- DO SCHRONU! – zakrzyknęli medycy, poderwali się i podrałowali dziarsko na zewnątrz. Pobiegłam za nimi, nogi mi się trzęsły. Dopadliśmy betonowego „U” postawionego do góry nogami. To ma być schron? – zdziwiłam się, gramoląc do środka. Wyobrażałam sobie jakieś chromy, metale, windy, jak na filmach. A tu ot, kawałek betonu wciśnięty w ziemię… Czy to aby działa?
Kiedy już byliśmy w środku popatrzyli na mnie z zaciekawieniem.
- No co taka blada?
Wargi mi się trzęsły równie silnie, jak nogi. Właśnie ktoś do mnie strzelał! Owszem, spodziewałam się tego, ale co pierwszy raz to pierwszy raz.
- Oni… - wydukałam głupio. – Oni chcą mnie zabić!
- Jaka zarozumiała! – gruchnęli śmiechem. – Wszystkich nas tu chcą zabić, nie tylko ciebie! Co ty sobie myślisz? Sama tu jesteś, czy jak?
- No, racja – przyznałam. Oczy wciąż miałam, jak spodeczki i wypatrywałam dookoła niewidocznych zagrożeń. Dopiero z czasem nauczyłam się, że wojna to słuch. – Wszystkich nas tu chcą zabić. Podobno o to tutaj chodzi?
- A my mamy do tego nie dopuścić – pochwalili się medycy… a ja nagle poczułam, jakbym odnalazła sens w życiu. Kwintesencja medycyny wojennej: nie dopuścić, by zabili naszych. I nie dać się zabić samemu.
Co tu kryć: bardzo mi się ten sens spodobał.
Ale to było dawno, na siódmej zmianie. Tymczasem jest dwunasta a ja dalej drepczę dzielnie na difak, wzdłuż helipadu. Śmiercionośnego świstu nie było, słoneczko nadal beztrosko przygrzewa. Dochodzę do miejsca, w którym można się zachwycać jednym z najcudowniejszych widoków świata.
Te góry dookoła… Są piękne, piękne, piękne! Bardzo piękne! Przepiękne! Tak piękne, że aż nie mam słów!
Niech się schowają wszystkie Szwajcarie, Italie i inne kurorty. Wszyscy twierdzą zgodnym chórem, że gdyby Afgańczycy zainwestowali w turystykę, żyliby jak w bajce.
Żeby dopełnić piękna panoramy, nadlatują śmigłowce. Boże jedyny, jak ja kocham te stalowe ważki! Przyklejam się do hesco i zadzieram głowę, przytrzymując ręką obowiązkowy beret. Tuż nade mną, niczym majestatyczny, podniebny wieloryb, przewala się z łoskotem Chinook. Za nim drugi.
Malowane są na biało i czerwono, co tylko wzmaga poczucie szczęścia u obserwujących. Niestety, nie ma to wiele wspólnego z patriotyzmem. Niemilitarne barwy oznaczają, że kurs jest komercyjny.
Innymi słowy: „hurra, przyleciał Amazon”!
Spośród uzależnień, występujących na misji, spokojnie można by wymienić jedno, nie wiedzieć czemu uparcie pomijane w rozlicznych analizach: zakupoholizm. Jak spędzać wolny czas w otoczonym hescobastionami i zasiekami z concertiny więzieniu 600 na 800 metrów? Z bólem nadmieniam, że na misji obowiązuje całkowita prohibicja. Cóż zostaje na poprawę humoru?
„Kup teraz!”
Można sobie drogą kupna zanabyć cud laptopa, perfumy za pół ceny, piękne niedostępne w kraju taktyczne buty, przewertować cały katalog ekskluzywnej bielizny… No dobra: pan, który okazyjnie zamówił silnik do łodzi motorowej trochę przesadził. Amerykanie się wściekli, że mają coś takiego przerzucać na front i zagrozili, że w ogóle nie będą dostarczać nam poczty. Obiecaliśmy im, że to był jednorazowy wypadek i więcej się nie powtórzy. Trudno powiedzieć, czy uwierzyli, mieszkają tu z nami już ładnych parę lat i znają nas nie od dziś. A teraz sytuacja jest, oględnie mówiąc, napięta. Dlatego też każdy pocztowy Chinook cieszy podwójnie: jeszcze dostarczają!
Okej, śmigłowiec śmigłowcem, Amazon Amazonem, ale ja już jestem porządnie głodna, przecież nie jadłam śniadania. Przyśpieszam kroku i w parę minut jestem pod difakiem. Kolejeczka nieduża, paręnaście osób. Chwila-moment i jestem w środku.
Na difaku najpierw się trzeba podpisać, poświadczyć, że się przyszło i się zje. Amerykanie mają karty z kodem paskowym, podsuwają pod skaner, pik-pik i po sprawie. Ale my jesteśmy tradycjonaliści: co słowo pisane, to słowo pisane. A zresztą, kto ufałby komputerom, i to w tak zasadniczo niebłahej sprawie, jak jedzenie?
Po podpisie i okazaniu karty ID trzeba umyć ręce. Są zlewy, ręczniczki, mydło; moje lekarskie serce rośnie, uradowane taką higieną. Potem bierze się tackę – jednorazową! – i takież sztućce. I rusza na wypas.
Nie rozumiem tych, co narzekają na jedzenie na misji. Do wyboru kilka rodzajów mięs, zawsze też coś z kuchni włoskiej i meksykańskiej. Dużo warzyw, słodycze. Napoje gazowane, kawa, herbata, soki. Czego chcieć więcej? Magda Gessler pewnie by i miała uwagi, ale na szczęście Magda Kozak nie cieszy się tak wyrafinowanym podniebieniem. Nakładam sobie górę mięs i warzyw, zastanawiam nad lodami. Kurczę, tak ładnie tutaj schudłam, może nie warto tego marnować?
To może by zamiast lodów dorzucić sałatkę z krewetek, co?
Pamiętam, że kiedy dotarłam do bazy, był akurat piątek, dzień rybny i ogólno-morski. Dzwoniłam wieczorem do mamy:
- No jak tam, córeczko, karmią was chociaż? – zamartwiała się rodzicielka.
- Wiesz, mamo… - Wydęłam lekceważąco wargi, nie mogła tego widzieć ale i tak na pewno wiedziała. Mama wszystko wie. – Na kolację zjadłam pysznego homara, do tego panierowane kałamarnice, sałatkę z krewetek…
W słuchawce zdumiona cisza. A w chwilę potem:
- To gdzie ty jesteś? NA WOJNIE?!
Hehe, trafiony, zatopiony. Mama, tak samo jak i ja, uwielbia owoce morza. Założę się, że przez chwilę nawet mi tego Afganistanu zazdrościła.
No dobrze. Pojedli, popili, pośmiali się, to może teraz pójdziemy na zakupy? Niedaleko difaku są „Złote Tarasy” – budki na podwyższeniach, prowadzone przez Afgańczyków, a w nich mydło i powidło, jak w GSie. Tak naprawdę niczego mi nie potrzeba, ale warto by było coś zrobić z tak mile rozpoczętym dniem. Nie będę siedzieć w kampie. W kampach rakiety wybuchają!
A tu nagle motorola mi trzeszczy:
- MEDEVAC! MEDEVAC! MEDEVAC!
I już wiem, co będę robić przez resztę dnia! Odpalam najwyższy bieg i śmigam z powrotem do szpitala. Całe szczęście, że regularnie chodzę na bieżnię!
- Co za medevac? – dyszę, wpadając do ambulatorium. Dziewczyny przekrzykują się z ożywieniem:
- Żołnierze ANA! Czterech! Otruci przez Talibów! W ciężkim stanie!
Otruci? Nooo tego jeszcze nie bywało. Nawet nie zamierzam ukrywać zadowolenia. Może mi wreszcie coś skapnie? Urazów na tej zmianie jest tak mało, że jak się trafi pacjent, od razu uwija się nad nim dwóch chirurgów, anestezjolog i ortopeda. A ja, nędzny ratunkowiec, i to jeszcze bez specjalizacji, siedzę tylko na stole obok i bębnię piętami. Znowu się nie załapałam.
Ale przy otrutych może się uda czymś błysnąć i odbudować nadwątlony prestiż medycyny ratunkowej. Wszak ortopeda ni chirurg na zatrucie raczej nic nie poradzą?
Na siódmej zmianie było inaczej, wzdycham smętnie. Medevac za medevac’kiem! Wtem znów widzę przed oczami te amputacje czterokończynowe, wytrzewienia, urazy twarzoczaszki… Na pewno byś tego chciała? - pytam się w duchu. No nie, muszę przyznać uczciwie. Nikomu nie życzę. To już lepiej niech będzie, jak jest.
Czekamy w napięciu: cały zespół, kto żyw, przybiegł na traumę. Nawet ci, co nie mieli dyżuru. Bo może się przydadzą.
- Zaraz będą! – zapowiada dyżurny.
Zespoły na miejscach. Światła pozapalane. Monitory gotowe. Leki w strzykawkach. Aparat do USG pod ręką. Anestezjolog z laryngoskopem w ręku i rurką intubacyjną tuż obok. Rentgen wyturlany z kanciapy, podłączony, z rozstawionymi ramionami, już szczerzy kły.
Otwierają się drzwi…
Wchodzi czterech żołnierzy ANA z dość nieszczęśliwymi minami. Obstawiający ich Polacy niekoniecznie mają ochotę spoglądać nam w twarze.
- No a gdzie ci otruci? – chcemy koniecznie wiedzieć. – Tłumacz! Tardżiuman! Tutaj!
Tłumacz podchodzi do przybyłych, robi swoją robotę. I po chwili informuje nas z namaszczeniem:
- Bardzo ich brzuchy bolą!
- Ale z powodu..? - W głosie chirurga przebrzmiewają zaczątki rezygnacji.
- To na pewno wina Talibów! – ręczy tardżiuman, ale po chwili namysłu dodaje, trochę niepewnie: - Chociaż może to być przez to nieświeże mięso, które wczoraj zjedli.
Anestezjolog odkłada laryngoskop z westchnieniem. Ten gest jest pełen symboliki: i znowu nic!
- Dobra, dawajcie ich tutaj – mamrocze chirurg.
Zabieramy się do roboty, choć początkowy entuzjazm został mocno nadwątlony. Ale cóż, lepsze zatrucie pokarmowe, niż... No, w każdym razie lepsze.
Po chwili Afgańczycy mają porobione podstawowe badania laboratoryjne, USG jamy brzusznej i wszystko, co tylko zdołaliśmy wymyślić. I wciąż są haniebnie zdrowi.
Trzymamy ich przez jakiś czas na obserwacji, a nuż coś się wykluje? Ale nie, nieświeże mięso nie daje już oznak życia, ku ogromnemu zadowoleniu pacjentów. Naszemu, w sumie, też. Żyją? Żyją! A więc medycyna znowu zatriumfowała.
Choć tak naprawdę to nadal nic się takiego nie dzieje.
Nawet nie bardzo zmęczona wracam do swojego kampu. W samą porę: przed drzwiami stoją zniecierpliwieni goście. To koledzy z Żandarmerii Wojskowej; celem nieujawniania żadnych tajemnic nazwijmy ich: Pat i Pataszon.
- Nooo, jesteś, nareszcie! – szczerzą się w uśmiechach. Ładują mi się do kampu i bez dalszych ceregieli przechodzą do właściwego celu wizyty: - Co masz?
No tak. Ci to maja węch, dranie!
- Śliwki w czekoladzie. - Poddaję się natychmiast, wszelki opór jest daremny. Wyczują każdą ściemę a jak się będę stawiać, przesłuchają mnie fachowo. I prędzej czy później i tak odnajdą mój skarb. – Macie, częstujcie się.
- Ty to się umiesz zachować!
Żandarmi rozsiadają się na zydelkach wokół stołu. Rzeczone śliwki lądują na blacie i znikają jedna po drugiej z zatrważającą szybkością.
- Kawy? – proponuję słabo.
- Jeszcze się pytasz?
Wzdycham boleśnie, teatralnie, ale i tak przecież uśmiecham się pod nosem, nastawiając wodę. Tak naprawdę to taka gra: oni udają, że mnie ograbiają nikczemnie ze wszelkich dóbr, ja, że strasznie cierpię z tego powodu. Ale dzięki temu kwitnie nam życie towarzyskie, bez tego przyszłoby zwariować. Samotność to chyba najgorszy stan, jaki może tu być. No i uczciwie trzeba przyznać, że ja też chodzę ich ograbiać, równie często.
Od czasu do czasu miewamy tutaj skarby: ptasie mleczka, kabanosy, śliwki w czekoladzie. Wszystko, co przypomina Ojczyznę, a nie znajdzie się na difaku. Duże wzięcie mają zupki w proszku, najchętniej te, na widok których Amerykanie wybałuszają oczy ze zdziwienia. Co to takiego: ogórkowa? Żurek? Kapuśniak?
No i chleb, prawdziwy, pieczony chleb. Ten i ów już się zaopatrzył w maszynkę do pieczenia i produkuje, uszczęśliwiając siebie i kolegów. Na tostach z difaku długo się nie pojedzie. Bułowate są i w ogóle niechrupiące. Czy ja może wspominałam, że jedzenie jest tu całkiem dobre? Nadal podtrzymuję zeznania. Nie najgorzej nas tu karmią. No tylko ten chleb, ten chleb… I ewentualnie ptasie mleczko…
Takie skarby przychodzą prosto z Ojczyzny, w ilościach ściśle reglamentowanych. Raz na Święta Wielkanocne i raz na Boże Narodzenie odbywa się „akcja paczka” – rodzinom wolno wtedy przysłać swojemu żołnierzowi jeden mały sześcianik. Do mojego zmieściły się akurat dwa pudełka ptasiego mleczka i śliwki w czekoladzie - te, które właśnie znikają w przepastnych żołądkach żandarmów.
- No dobrze, dzięki, Madzia, to my lecimy!
- Kolejny patrol? – pytam z zazdrością.
- Aha. Uczymy afgańskich policjantów, jak mają robić swoją robotę.
- Wiem, wiem.
PAT, czyli Police Advisory Team, właśnie tym się zajmuje. Nasi żandarmi mają swoich afgańskich kolegów i jeżdżą do nich na posterunki. Pokazują im jak się to robi u nas w kraju.
A ja… Siedzę w bazie.
Bo kto puści lekarza na patrol?
Jest nas tu niedużo, mało kto chce przyjeżdżać na wojnę. Powodów mnóstwo: przede wszystkim można zginąć. Po drugie, zarabiane tu pieniążki, powiedzmy sobie szczerze, szału nie robią. A jeszcze trzeba by zostawić swoich pacjentów na pół roku i to ze świadomością, że ci przez ten czas znajdą sobie innego lekarza i niekoniecznie będą chcieli wrócić. A jeszcze na dodatek nie pojawianie się przez pół roku na specjalizacji powoduje automatyczne wywalenie z tejże - i parę lat ciężkiej pracy mamy z głowy. Na domiar złego: jak często zdarza się pracodawca, który ze zrozumieniem odniesie się do pomysłu: ”jadę na wojnę i nie wiem, czy wrócę”? Pobłogosławi, da urlop bezpłatny i jeszcze będzie blokował etat dla powracającego? Raczej nieczęsto.
Przy najgorszym scenariuszu wyjeżdża się… i nie ma do czego wracać. Gabinet padł, specjalizację zamknęli, po etacie też zostało tylko wspomnienie. Została tylko chwała wojenna. I omnia mea mecum porto.
Czasami jednak wyjeżdża się, wraca… i wszystko nadal jest w najzupełniejszym porządku.
Na własnej skórze przerobiłam oba scenariusze. Za pierwszym razem zwolniłam się z bardzo dobrze płatnej pracy w badaniach klinicznych, spaliłam wszystkie mosty i pojechałam na wojnę. Było ciężko, ale cudownie. Niestety po powrocie w kraju nic na mnie nie czekało…
Z opresji wybawił mnie błogosławiony Wojskowy Instytut Medyczny. Już przed misją wykazali się zrozumieniem i pozwolili przychodzić na dyżury na SOR celem nabrania stosownej wprawy w zawodzie. A kiedy wróciłam, zaproponowali mi pracę! Zachwycona, kiedy tylko stało się to możliwe zaciągnęłam się do wojska. I na kolejną zmianę jechałam już jak panisko, z etatem w kieszeni i błogosławieństwem mojego Generała.
Ale nie wszyscy mogą liczyć na takie szczęście, co powoduje, że „lekarzy na misji jest jak na lekarstwo”, jak powiedział któryś z uczonych. A skoro mamy takie braki, raczej niechętnie wypuszczają nas poza bazę, tym bardziej, że ratownicy medyczni robą świetną robotę i lekarz nie ma nad nimi żadnej przewagi w polu. Niejednokrotnie radzi sobie nawet gorzej, bo zamiast brać się do roboty i tamować krwawienie, zastanawia się „zlecić tomografię, czy nie?”.
To ostatnie to oczywiście żart, ale taki, w którym jest sporo na rzeczy. Ratownik działa w polu a lekarz w szpitalu, i wtedy wszystko gra.
Jednak przez to nie wyjeżdżam na patrole i coraz bardziej robi mi się ciasno i duszno w bazie. Tak, wiem, wyjazdy nie są bezpieczne, i nie ma się co pchać, tym bardziej, że właściwie to nie bardzo mogę być do czegokolwiek potrzebna tam na zewnątrz. Wciąż jednak siedzenie w ‘”zakładzie więziennictwa półotwartego”, jak śmieją się żandarmi, potrafi być po pewnym czasie dokuczliwe.
- No to pa, Madzia! – żandarmi odchodzą na wojnę. Ja zostaję w bazie.
- Pa, pa! – jęczę w ślad za nimi, ale cichutko, żeby nie mieli mnie za miętką pipkę. Nie wypada się użalać nad sobą, prawda? I to z tak błahego powodu…
Zerkam na motorolkę. Nie ma żadnego medevac’u?
Ano nie ma.
Tak naprawdę nic się nie dzieje.
Wyciągam więc książkę, kładę się w mundurze na łóżku. Interna Szczeklika, równie dobra lektura, jak każda inna. Czytam i czytam i nawet całkiem nieźle mi idzie.
Stuk puk… Puka ktoś do drzwi. Podnoszę głowę i rozpromieniam się od razu. Ooo, muszkieter!
Mam tu trzech znajomych specjalsów, jak się śmiejemy: trzech muszkieterów. Prowadzają się razem a teraz przygarnęli i mnie, trochę z litości, trochę przez wzgląd mojego majora-specjalsa, który został w domu, ale kolegom nakazał pilnować mnie jak najgorliwiej. Trzeba przyznać: starają się.
- Chcesz postrzelać? – szczerzy się Aramis i dodaje, coraz bardziej triumfalnie: - …z czegoś dużego?
- Mówisz i masz! – Podrywam się z łóżka natychmiast. Szczeklik przegrywa konkurencję ze strzelnicą. Trudno: wojna!
- No to zbieraj graty!
Szybciutko nakładam pas z kaburą udową. Sięgam po Beryla…
- Zostaw, mała. – Aramis macha lekceważąco ręką. – Nie będzie ci potrzebne!
Uuu jest dobrze, myślę sobie. Chłopaki załatwili grubego zwierza!
Przed medycznym kampowiskiem czeka na mnie karoca. Znaczy: zwykła odrapana służbowa Toyota specjalsów, ale piękna, niczym karoca z bajki. To nic fajnego ciągle tak drałować piechotą po bazie. W Bagram są specjalne autobusy, wożące żołnierzy z jednego końca na drugi. Ale nasza Gazownia za mała na taki luksus, więc drepczemy to tu to tam a kto ma czym, wozi się, jak król. Specjalsi mają czym.
Jedziemy na północną strzelnicę a tam – o szczęście moje niepojęte! – czekają dwa MRAPy. Wielkie, zakute w pancerze wozy, z wukaemami na grzbietach.
- Wskakuj, Madzia! – woła Portos, wskazując ręką na wieżyczkę. – Dzisiaj robisz za gunnera!
Nie trzeba mi powtarzać dwa razy. Wspinam się po metalowym kadłubie, wtarabaniam do wieżyczki. Atos z Aramisem umiejscawiają się po dwóch stronach: będą mnie pilnować, żebym nie narobiła głupot. Niby jestem instruktorem strzelectwa, ale mimo wszystko blondynką i ten drugi argument jest, w ich opinii, dużo bardziej wiążący.
Kładę dłonie na WKMie, wielkokalibrowym karabinie maszynowym. Półcalówka Mk2 Browning? Chyba tak, ale nie mam czasu na zastanawianie się nad takimi drobiazgami. Czuję moc pod palcami i chcę strzelać!
Chłopaki pokazują mi, jak podłączyć taśmę z amunicją, jak przeładować i…
- Wal!
Rany gościa, ależ to ma moc!
Sieję pociskami po jeziorku, w które na skutek roztopów zmienia się strzelnica. Ratatata; gdyby skrywał się tam jakiś wróg, marne byłyby jego szanse. Ratatata!
Klik, kończy się amunicja.
- Ładuj, przeładuj! – Podają mi kolejne pudło. – I naprzód!
Błoto tryska fontannami dookoła, cała jestem umazana. Nie szkodzi. Jest cudownie.
Klik…
Znów ładuję, ajć, jakie to gorące! Ale nie ma to-tamto: dalej, naprzód! Do kanonady dołącza się drugi MRAP. Siejemy pociskami po butelkach po wodzie i deskach, pozostawionych na strzelnicy; rozpryskują się w drobny mak. W kraju… No cóż, w kraju nie miałabym cienia szansy na taką piękną zabawę. Strzelanie raz na miesiąc ze służbowo przysługującej mi broni krótkiej w postaci P-83 jest, niestety, dużo mniej spektakularne.
- Dobra, koniec! Dziękujemy za uwagę!
Złażę z wieżyczki, umorusana, zziajana, lecz nieludzko szczęśliwa.
- Dziękuję, jak nie wiem, co! – Kłaniam się kolegom w pas. – Wy to potraficie zrobić dobrze kobiecie… - podlizuję się chytrze. Może mnie zabiorą i następnym razem?
- No bba – cieszą się, jak dzieci a potem odwożą mnie do domu. – Do zobaczenia, Madzia! Dzisiaj to mamy robotę, ale jutro… Przyjdziesz na pizzę?
- O ile nie będzie żadnych niespodzianek… - Robię ważną minę, choć przecież dawno już nie było żadnego nocnego medevac’a. – Do zobaczenia!
Wpełzam do kampu i od razu sięgam po siatkę ze środkami czystości. Ubłocona jestem, jak nieboskie stworzenie, czym prędzej maszeruję więc pod prysznic.
Szoruję się błyskawicznie. Jeśli byłby „świiist”, trzeba by uciekać do schronu, a to głupio tak w negliżu. Chociaż na siódmej zmianie, gdzie było dużo ostrzałów, nikogo nie dziwił goły, namydlony żołnierz siedzący w schronie wraz ze wszystkimi. Ano, wojna.
A myć się trzeba, nie ma co.
Jeszcze przyznam po cichutku: prysznic to od biedy wytrzymam, najwyżej chłopaki będą mieli radochę w schronie, mogąc popatrzeć na to i owo. Raczej nie umrę ze wstydu. Za to najbardziej śpieszy mi się, kiedy jestem w toalecie. Kurczę, głupio zginąć tak, no wiecie, nieestetycznie.
Wracam do kampu. Zmierzcha się…
Jejku, czas na difak!
Zupełnie zapomniałam o jedzeniu, wśród tych dzisiejszych wrażeń. A tu już zaraz ósma!
Pędzę na stołówkę, zanim odetną mi dostęp do paszy. Niby kanapki można dostać cały dzień, ale to już nie to. Chcę kotlecika, frytki, suróweczkę… No i lody. Chyba się jednak złamię na lody.
Pół godzinki później wracam do kampu, obżarta i szczęśliwa. Przebieram w dresik i wpełzam do śpiwora. Oto minął kolejny dzień w Afganistanie.
I wciąż nic się nie dzieje.
- MEDEVAC, MEDEVAC, MEDEVAC!
Motorolka krzyczy z całych sił. Wyskakuję więc ze śpiwora, mrugając zaspanymi oczami. Rzucam półprzytomnym wzrokiem na zegarek. Druga w nocy.
Zaraz, przecież dzisiaj jest kolej Amerykanów, więc skąd ten medevac?
I nagle włosy jeżą mi się na karku.
Rany boskie, nasi dostali!
Wybiegam z kampu, jak stałam. Lecę na traumę.
Kto żyw i obecny, krząta się już przy stołach. Pozostali nadbiegają tłumnie.
- Ilu rannych?
- Kilkunastu! Mamy Mascal!
Zdarzenie masowe! A niech to szlag!
Nurkuję w gabinecie USG, przebieram się w ciuchy szpitalne. Rękawiczki na dłonie, słuchawki na szyję, maseczka, czepek: gotów!
Dostaję czwarty stół. Pierwszy jest dla najciężej rannego, nadzoruje go szef. Drugi dla lżejszego, bierze go chirurg, trzeciego bierze kolejny chirurg, no i czwartego ja. Piąty, szósty, siódmy w ambulatorium, nimi zajmą się interniści. Każde ręce są teraz na wagę złota.
- Jadą!
Wpadają żołnierze z kolegą na noszach, nad nim doktor, prowadzi resuscytację. Nie jest dobrze, szepczę w duchu, widząc pobielałą twarz rannego. Kładą go na pierwszy stół, zasłaniają parawanem, żeby pozostali nie widzieli. Schrzani im to morale.
Dostajemy pacjentów, każdy swojego. I zaczyna się uporządkowany, śpieszny młyn.
- Co się stało? – pytam rannego.
- Dostaliśmy odłamkami. Byliśmy na robocie.
- Co cię boli?
- Noga. Oko.
A więc już mamy pierwsze dane z wywiadu. Pacjent zorientowany allo- i autopsychicznie. Skala Glasgow: 15.
Pielęgniarki z mojego zespołu śmigają, jak frygi. Wkłucie. Pobranie krwi. Płyny. Elektrody. Pulsoksymetr. Rozcinamy mundur, przystępuję do badania urazowego. Recorder notuje chciwie wszystkie znaleziska.
Głowa, szyja całe. Rana cięta pod okiem, ze słabo widocznym tkwiącym w niej odłamkiem. Klatka piersiowa, kończyny górne w porządku. Brzuch miękki, niebolesny. Kończyny dolne w porządku. Rana cięta podudzia lewego, wygląda na płytką ale niewykluczone, że wewnątrz ciało obce.
- Można zdjąć kołnierz.
Pacjent przyjmuje moją decyzję z wyraźną ulgą a ja zerkam w kierunku przesłony. Tam się dzieje, i to na poważnie! Docierają do mnie zaledwie echa, ale i tak rozumiem. Torakotomia ratunkowa. Laparotomia ratunkowa. Nie jest dobrze.
Chciałabym tam pójść, zobaczyć cuda, które wyczynia szef, ale mam swojego pacjenta i nie ruszę się od niego nawet na krok. Jestem mu tutaj potrzebna.
- Bardzo boli? – pytam troskliwie.
Kręci przecząco głową.
- Nie bardzo.
Albo zgrywa twardziela, albo jeszcze jest poddany takiemu działaniu adrenaliny, że nic nie czuje. Tak czy inaczej, moja w tym głowa, by przeszedł przez to wszystko najłagodniej, jak się tylko da.
- Pięćdziesiątka fentanylu – zlecam dziewczynom.
- Poszło!
- „Fentanyl, pięćdziesiąt mikrogramów” – mruczy pod nosem recorder.
Zaczynam standardową litanię farmakologiczną:
- Anatoksyna przeciwtężcowa.
- Jest!
- Biotum, jeden gram.
- Jest!
- USG wolne? – Patrzę na aparat. Na razie wziął go chirurg z drugiego stołu. Trochę potrwa, zanim będzie moja kolejka. – Aha. A rentgen? – Też zajęty. – No to nic, czekamy.
Przy pierwszym stole ustaje jakikolwiek ruch. Zespół wychodzi i zabiera się za innych pacjentów, zostawiając za sobą martwą ciszę.
- Świeć Panie nad jego duszą… - szepczę bezgłośnie, ale zaraz odwracam się do pracy. Nie czas teraz na żałobę, pacjentów przybywa i przybywa. Przyjechali kolejni.
Zostawiam swojego na chwilę, stan stabilny, czekamy na badania, nic tu więcej nie zdziałam przez parę najbliższych minut. Przechodzę do następnych rannych, stłoczonych w ambulatorium na naprędce zorganizowanych leżankach. Czas, tu się liczy przede wszystkim czas!
Badam jednego, drugiego z tych, którymi nie zdążyli zająć się koledzy. Na szczęście same powierzchowne obrażenia. Zostawiam zlecenia i wracam na traumę.
Aparat USG właśnie się zwolnił, więc robię mojemu pacjentowi FASTa. Focused Assessment with Sonography in Trauma – badanie, skupiające się na ocenie najważniejszych dla życia narządów i wykrywające obecność płynu (czytaj: krwi) w jamach ciała. Jakby się coś takiego pojawiło, chorego trzeba ciupasem wieźć na salę operacyjną.
- FAST ujemny – raportuję po chwili. Recorder skrzętnie odnotowuje moją ocenę.
- „FAST ujemny”.
- Czekamy na rentgen. Klatka piersiowa, lewe podudzie.
- Okej.
Tutaj nie spodziewam się tutaj żadnych rewelacji. Z moim pacjentem nie jest źle, to widać. Tylko ta rana pod okiem mnie niepokoi, ale ręka boska niech mnie broni, żebym próbowała wydłubywać to tutaj! Nie dość, że nie jestem okulistą, a tu jak nic potrzebny będzie specjalistyczny sprzęt, to jeszcze afgańskie bakterie są wyjątkowo pazerne. Rozbabrane rany za nic nie chcą się goić. Nie będę ryzykować, że chłopak straci oko przez moją nadgorliwość.
Podchodzę do niego… i zaraz wycofuję się taktownie.
Mój ranny patrzy na zasłonę, za którą zamarł wszelki ruch i dobrze wie, jak należy to rozumieć.
I płacze.
Wraz z pozostałymi medykami udajemy taktownie, że tego nie widzimy. Nie ma słów, które byłyby wystarczająco zręczne w tej sytuacji. A może i są, tylko po prostu nie potrafimy ich znaleźć?
Nadjeżdża rentgen.
Szast prast i już mam wyniki. Jak podejrzewałam, nie ma żadnych złamań, za to są odłamki.
- Nie będziemy ich tutaj wydłubywać – decyduje szef. – Dobrze, ja idę operować, zajmijcie się pozostałymi.
Chirurdzy z ortopedą przechodzą na salę operacyjną, będą tam operować dwóch poszkodowanych jednocześnie. My zbieramy lżej rannych, gromadzimy ich w szpitalnym namiocie.
- Nie chcesz nic przeciwbólowego? – pytam mojego pacjenta.
- Nie.
- A uspokajającego? Na sen?
- Nie.
Patrzy na mnie z wyraźnym: „doceniam twoją troskę, ale daj mi już święty spokój, kobito!”
- Jeżelibyś czegoś potrzebował, daj znać - wycofuję się natychmiast. Niewątpliwie należy mu się odrobina spokoju. Tak, jak i pozostałym.
- Tak, tak. Oczywiście. – Odwraca się na drugi bok. Chce być z tym wszystkim sam.
Wychodzę na zewnątrz. Nad bazą szarzeje już kolejny, afgański świt.
Biedzimy się jeszcze chwilę nad papierami, w końcu rozchodzimy do naszych tymczasowych domów. Na sali wciąż operują, ale tam i tak niczego nie zdziałamy. A jutro… No cóż, jutro może być różnie, zawsze możemy dostać następnych rannych. Dobrze by było być w miarę na chodzie. Szczęściem szef zarządził, że nie będzie odprawy. Można pospać.
Popijam kilka łyków wody z butelki i wchodzę do kampu. Jeszcze kilka kroków i nareszcie: walę się na łóżko, jak kłoda. Dopiero teraz adrenalina odpuszcza a w oczach zaczynają kręcić się łzy. Zaraz jednak morzy je ciężki, zmęczony sen.
Nie na długo. Co to za melodia?
Cholera, zapomniałam wyłączyć budzika!
Morza przejdziemy,
Wodą popijemy.
Woda po walce
Ma jak wino smak!
- Masz rację, Franek – szepczę, resztką sił przebierając palcami po klawiszach. Komórka upada mi jednak i turla się gdzieś pod łóżko. A niech tam sobie leży, skoro chce. – Ale na razie… dobranoc!
Zasypiam, choć komórka nadal gra:
Róża czerwono,
Biało kwitnie bez.
Dojdziesz, bracie,
Choć krucho jest!
Magdalena Kozak
Jest podporucznikiem lekarzem, asystentem w Zakładzie Medycyny Pola Walki, Wojskowego Instytutu Medycznego. Uczestniczyła w VII i XII zmianie Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. W czasie pierwszej misji została ranna podczas ostrzału rakietowego, mimo odniesionych ran nie przerwała udzielania pomocy innym poszkodowanym. Zaliczyła około 300 skoków ze spadochronem, jest instruktorem i sędzią strzelectwa sportowego.
Jest autorką kilku powieści („Nocarz”, „Renegat”, „Nikt”, „Fiolet”, „Paskuda & Co.”) i wielu opowiadań z dziedziny fantastyki.