Medycyna w Mundurze
Dzień z życia lekarza na misji
„Dyżur z Krwawą Zarazą”
„Róża czerwono…”
- Zamknij się, Franek! Tak, tak. Wiem.
Sięgam po komórkę, wyśpiewującą sygnał porannego budzenia i wduszam odpowiedni klawisz. Franek Dolas milknie natychmiast. Dobrze wie, że dzisiaj nie musi się wysilać – jeżeli zaśpię, sam Hipokrates poderwie się z grobu i wygoni na dyżur.
Bo przecież dzisiaj mam dyżur!
Wygrzebuję się ze śpiwora, wsuwam nogi w buty, chwytam przybory do mycia, dziarsko ruszam do drzwi. Otwieram je i… Ojojoj! Cofam w popłochu nogę.
Za drzwiami wszystko płynie.
Przez ostatnie parę dni napadało śniegu po pachy, a potem zaczęło grzać słoneczko. Śnieg, zgodnie ze swym zwyczajem, stopniał i zamienił się w wodę. Ta płynie zewsząd, starając się wcisnąć pomiędzy rozpadliny wciąż zamarzniętej ziemi, ale, umówmy się – nie ma łatwego zadania. Jest jej po prostu zbyt dużo. Dookoła, jak okiem sięgnąć, mini jeziora, stawy, strumienie. Głębokość: co najmniej do połowy łydek. Po prostu „Wodny Świat” - i tylko Kevina Costnera brakuje.
Ściągam buty pustynne, w które wskoczyłam aż nazbyt pochopnie. Sięgam po moje prywatne „górale”, choć to posunięcie wiąże się z pewnym ryzykiem. Już parę razy oberwało mi się za noszenie cywilnych butów do munduru i niewiele pomogło tłumaczenie, że „szczury” przemakają natychmiast, a oficjalne armijne występują w bazie w najmniejszym rozmiarze męskiej dwudziestki ósemki, czyli o dobre dwa rozmiary za dużo i chodzić się w nich nie da. Gwoli szczerości przyznać należy, że i mnie samą zestawienie brązowo-buraczkowego koloru „górali” z zielono-oliwkowym mundurem wz. 93 nieco razi. Gdyby były gustownie czarne, nikt by nie zwrócił uwagi. Niestety nie mam innych. Trudno, zakładam „buraczki”.
Szybka toaleta, ubranie munduru, kawa w dłoń – i pędzę na odprawę. Nie mogę się spóźnić. Dzisiaj mam dyżur.
Na odprawie powszechny lament, zgroza i strach. Zastępca szefa załamuje ręce. Otóż chcą nam przywieźć z miasta Straszną, Krwawą Zarazę!
W szpitalu w Ghazni leży ponoć pacjent. W ciężkim stanie, krwawiący zewsząd, skąd się tylko da. Dramat ów wystąpił nagle i niespodziewanie, pacjent chadzał zdrów i wesół aż do wczorajszego wieczora, po czym zalał się krwią, zagorączkował… i znalazł się w miejskim szpitalu. A teraz bardzo pragnie leczyć się u nas, bo lokalni nie dają sobie rady.
Teoretycznie nic nam do tego. Mamy swoje MedROE – Medical Rules of Engagement – które mówią wyraźnie, że zajmujemy się tylko i wyłącznie ofiarami konfliktu: postrzałami, ofiarami wybuchów, min-pułapek itede. Choroby internistyczne tudzież zakaźne nas nie dotyczą. Nie uleczymy całego Afganistanu, choćbyśmy nie wiem jak chcieli. A opisywany pacjent nijak na ofiarę konfliktu się nie kwalifikuje, natomiast już na dzień dobry wygląda na coś wyjątkowo paskudnego i zaraźliwego. Na przykład, żeby daleko nie szukać: Krymsko-Kongijską gorączkę krwotoczną.
Więc teoretycznie nie mamy obowiązku go leczyć. Ale…
Ale ten chory jest Kimś Ważnym i nasze Dowództwo nalega, żeby mu pomóc. Od dobrej współpracy z nim i jego podwładnymi może zależeć życie i zdrowie naszych żołnierzy.
Nasz szef walczy dzielnie z zakaźnym zagrożeniem, argumentując, że gorączka krwotoczna to też nie w kij dmuchał. Nawet, jeżeli przybysz nikogo nie pozaraża, trzeba będzie zamknąć szpital i poddać kwarantannie na co najmniej sześć tygodni. Niewątpliwie będzie to miało równie niebanalny wpływ na życie i zdrowie naszych żołnierzy. Nieprawdaż?
I tak dyskusja trwa od rana. Ogólnowojskowi swoje, medycy swoje. Póki co, losy Krwawej Zarazy wciąż się ważą.
Zastępca Szefa nie ma zbyt wesołej miny.
- Jeżeli Dowództwo zadecyduje, żeby przyjąć pacjenta, przyjmiemy – oznajmia nieco zrezygnowanym tonem. - Rozkaz to rozkaz. A tak a propos… Kto ma dzisiaj dyżur?
Najchętniej schowałabym się w mysią dziurę razem z płynącą dookoła wodą. Ale przecież mi nie wypada. Jestem żołnierzem, i to na wojnie. To zobowiązuje!
- Ja! – piszczę słabo.
- No to się nim zajmiesz.
- Tak jest!
Wymieniamy spojrzenia z pielęgniarką dyżurną. Tak, kochana, obie siedzimy po uszy w tym materiale zakaźnym. I nic się tu nie da zrobić. Los to los.
- Póki co, sprawa jeszcze nie jest przesądzona – usiłuje nas pocieszyć zastępca. – W końcu zamknięcie szpitala na półtora miesiąca to nie przelewki. Może się namyślą.
- Taaa... Jasne.
Zastępca odpuszcza sobie dalsze wywody, kończy odprawę i pędzi – wróć! płynie do Sztabu, wesprzeć szefa w negocjacjach. A my z pielęgniarką człap, człap, chlap, chlap, do ambulatorium. Już na nas czekają pierwsi pacjenci.
- Czemu zawdzięczamy wizytę w naszych skromnych progach? – pytam z namaszczeniem pierwszego żołnierza. Ten uśmiecha się, ale zaraz łapie dłonią za gardło.
- Boli – objaśnia pokrótce.
- Doskonale. Proszę usiąść. – Instruuję go z powagą. Chwytam za lampę chirurgiczną i przysuwam ją do kozetki. – Proszę otworzyć usta i okazać chory narząd.
- Aaaa! – O proszę, jaki ładnie współpracujący chory. Otwiera buzię tak szeroko, jak tylko potrafi.
Ojejej. Nawet nie muszę zapalać lampy. Migdały ma tak wielkie, że zaraz – przysięgam! - wylezą na wierzch i rzucą się na mnie. Z powodzeniem mógłby nimi straszyć talibów.
- Może pan zamknąć usta – zezwalam łaskawie. – Proszę podciągnąć koszulkę, zbadam pana…
Przeprowadzam krótkie badanie internistyczne, tak dla przyzwoitości. Szmer pęcherzykowy prawidłowy. Tony serca czyste, dźwięczne, prawidłowo akcentowane. Brzuch miękki, niebolesny, bez oporów patologicznych.
- Zapalenie migdałków – stawiam prostą diagnozę. – Niestety nie obejdzie się bez antybiotyku. Wypiszę panu również zwolnienie…
- Żadnego zwolnienia! – zarzeka się gorączkowo. – Jestem potrzebny na patrolach! Przecież nie zostawię kolegów!
Uśmiecham się.
Są tutaj tacy, którzy przychodzą z byle pierdołą, krostą na nosie, i domagają się zwolnienia na co najmniej dwa tygodnie. Ale i są tacy, jak ten właśnie, którzy z gorączką, zwichniętą kostką, bolącym brzuchem i Bóg wie czym jeszcze, będą nieustępliwie jeździć na patrole. Na szczęście tych drugich jest znacznie, znacznie więcej.
- Trzy dni – podejmuję negocjacje. – Bo wie pan, jak się pan nie wykuruje porządnie, to się pan wyłączy na dłużej. A tak szast-prast, poleży pan trzy dni w łóżku i będzie po wszystkim…
- No dobrze – zgadza się, choć z widocznym oporem. – Przekonała mnie pani doktor.
Odwracam się do szafki z lekami. Wyjmuję 1) antybiotyk 2) probiotyk 3)przeciwbólowe/odkażające tabletki do ssania 4) paracetamol - i daję to wszystko pacjentowi. A on mówi ”dziękuję”. I tak wygląda leczenie!
Bez wypisywania recept. Bez szperania w książkach, jaki co ma procent refundacji w stosunku do posiadanych wskazań i uprawnień. Bez NFZ-tu, groźnie pohukującego nad głową, że jak się pomylę we wpisaniu PESELu, to za pięć lat znajdą mnie i puszczą w skarpetkach. Bez tej całej biurokratycznej machiny… ja tu po prostu leczę!
O Afganistanie, wielki i cudowny! Pragnę tu pozostać jak najdłużej!
A teraz wypiszemy zwolnienie… Kartka papieru: imię, nazwisko, stopień. Ilość dni. Wystarczy? I owszem.
A gdzie samokopiujący druczek ZLA, do wypełnienia z należytą starannością, z podpisami, pieczątkami, procedurą poprawiania każdego wykreślenia, który trzeba by dostarczyć z Ghazni w nieprzekraczalnym terminie 7 dni do najbliższego oddziału ZUS? No gdzie?
Ano… Nie wiem, gdzie. Ale na pewno nie tutaj.
- Mimo najszczerszych chęci antybiotyk może być nietrafiony – pouczam chorego. – Jeżeliby pojutrze nie było ani trochę lepiej, zapraszam ponownie, dostanie pan inny. I w ogóle jeszcze raz przyjrzymy się sprawie. Dobrze?
- Dobrze, pani doktor.
Żołnierz kłania się, żegna, wychodzi.
- Następny proszę!
Wchodzi oficer z S2X, patrzy na mnie porozumiewawczo. O co mu chodzi? Aha, już wiem. Umówiliśmy się wczoraj, że obejrzę żony jednego z ich współpracowników. Jako kobieta mogę je przecież zbadać. A one, bidulki, nie mają szans na jakąkolwiek inną pomoc medyczną.
- Zapraszam!
Wchodzi dumny Afgańczyk, za nim dwie kobitki okutłane od stóp do głów niebieskimi burkami, z dziećmi na rękach. Za nimi, jak duch, wsuwa się tardżuman, tłumacz.
- Zapraszam którąś z pań – mówię po angielsku. – Która pierwsza?
Tłumacz wypowiada szybko nieznane mi słowa w gardłowym, ostrym języku. Nie zdążyłam się nauczyć wiele z Pasztu, ale podoba mi się jego brzmienie. Jest takie… zdecydowane.
Za parawan wchodzi pierwsza kobieta. Dopiero tutaj zdejmuje swoją burkę, pokazuje twarz. Nie mam pojęcia ile ma lat, równie dobrze może to być piętnaście, jak i czterdzieści. Kobiety tutaj są strasznie sterane życiem.
Odgradzamy się szczelnie od mężczyzn, pokazuję jej gestem, by siadła na kozetce. Zakładam rękawiczki. Bardzo staram się być życzliwa i uśmiechnięta, łagodzić jej aż nazbyt widoczny strach.
- Co boli? – pytam tłumacza.
On pyta pacjentkę, ta mu odpowiada, po chwili dostaję odpowiedź:
- Brzuch!
Proszę się położyć, pokazuję rękami. Kobieta kładzie się posłusznie. Podwijam jej sukienkę, by móc zbadać brzuch… ale ta łapie za materiał, przerażona, i natychmiast ściąga go w dół. Za nic w świecie nie pozwoli, bym oglądała jej nagie ciało!
Zgłupiałam. Stoję nad nią i patrzę zdziwionym wzrokiem. Wreszcie pytam tłumacza:
- O co chodzi? Nie mogę zbadać? Przecież jestem kobietą!
- Tak, ale ona i tak się wstydzi.
No i masz babo placek. Okej, szanuję jej kulturę, staram się nie oceniać według swoich zachodnich norm. Ale, do licha, co ja mam teraz zrobić? Jak mam leczyć bez diagnozy? Jak mam diagnozować bez badania?
Kobieta rozmawia z tłumaczem, bardzo poruszona.
- Można ją zbadać przez sukienkę – dostaję za chwilę propozycję.
- Dobrze – poddaję się z westchnieniem. Próbuję wymacać cokolwiek przez co najmniej trzy warstwy materiału. Jedno udaje mi się ustalić: objawów otrzewnowych brak. Co do reszty, niestety, nie mam bladego pojęcia. Do tej pory badałam tylko brzuchy rozebrane. – A gdzie dokładnie boli?
- Na dole. To chyba sprawy kobiece.
Patrzę na pacjentkę z rezygnacją.
- Oczywiście nie da się zbadać ginekologicznie?
- Nawet nie będę pytał. Jasne, że nie.
Delikatnie uciskam podbrzusze chorej, ale niewiele mi to wnosi do sprawy. Poproszę morfologię, biochemię, CRP i próbę ciążową, usg brzucha zwykłe i przezpochwowe, błyska mi w głowie litania rodem prosto z kraju. A na koniec konsultację ginekologiczną.
Nic z tego, moja droga. Oto Afganistan.
- Może pani wstać.
No dobrze, spróbujemy się dowiedzieć czegoś więcej. W sumie od tego powinnam była zacząć. Odpytuję więc tłumacza, ten z jego koślawym angielskim nie zawsze mnie rozumie. Zaś odpowiedzi, które od niego dostaję, też wydają się dotyczyć zupełnie innych pytań niż te, które zadałam. Po jakimś czasie udaje mi się jednak ustalić, co następuje: biegunki, wymiotów brak. Mocz oddaje normalnie. Ostatnia miesiączka dwa tygodnie temu. Poród przed trzema miesiącami, bez powikłań.
Nie mam pojęcia co jej może być. Wszystko. Wyrostek. Ciąża pozamaciczna. Zapalenie przydatków. Zakażenie układu moczowego. Obcy, ósmy pasażer Nostromo. Wszystko.
- Pozwoli pani sobie zrobić USG brzucha?
- Gołego? Nie.
Nigdy w życiu nie robiłam USG przez ubranie i nie zamierzam się wygłupiać. Może gdyby był tutaj jakiś magik-ultrasonografik, dałby radę. Ale ja, niestety, muszę upaćkać sondę żelem i przyłożyć ją do gołej skóry. Inaczej nie potrafię.
Wzdycham głęboko. Jedyny pomysł, który przychodzi mi do głowy, to dać antybiotyk i podziałać przeciwbólowo/rozkurczowo. Na niektóre z wyżej wymienionych stanów chorobowych pomoże, na inne nie. Jeśli mamy do czynienia z Obcym, sprawa jest z góry przegrana.
Wyciągam z szafki amoksycylinę z klawulanianem, dorzucam nospę i paracetamol, tak, żeby było bezpiecznie dla dzieciaka, karmionego piersią. Podaję to kobiecie, już z powrotem przyodzianej w burkę. Nawet nie widzę jej oczu.
- Dobrze by było wybrać się do ginekologa – proponuję mężowi, ten patrzy na mnie z uprzejmym, lecz wyraźnym „Chyba masz chorą głowę, kobieto.” Nie podejmuję dyskusji i zapraszam drugą pacjentkę.
Tu sprawa jest dużo prostsza. Rwa kulszowa, można rozpoznać bez zdejmowania szat. Objaw Lasegue’a prawostronnie dodatni. Ale bez ubytków neurologicznych, nie jest źle.
I znów obrazek z kraju. Rentgen kręgosłupa L-S, a najchętniej to rezonans magnetyczny proszę… Ale się rozpędziłam!
- Dam pani leki – zaczynam, już widząc przed oczami Ketonal w dużych dawkach, wspomagany Myolastanem… ale urywam. Patrzę na drugie dziecko. – Karmi pani?
- Tak, oczywiście.
No tak. Oczywiście. One tu ciągle karmią.
- Dziecko jest już duże, może pani przestać?
Mąż burczy coś pod nosem a kobieta odpowiada przez tłumacza, bardzo zdecydowanie:
- Nie ma mowy!
Zrezygnowana, kiwam głową. No to poleczyłam. O Afganistanie, wielki i wspaniały ... Jakoś odechciało mi się tu zostawać na zawsze.
- Dziękuję, może pani wstać.
Kobieta nakłada burkę a ja wymykam się zza parawanu, podchodzę do szafki, wyjmuję paracetamol.
- Proszę bardzo. Nie mogę dać silniejszego leku, bo przejdzie do mleka i zaszkodzi dziecku – wyjaśniam. – To trochę pomoże, ale niestety tylko trochę. To wszystko, dziękuję!
- Taszakor. Dziękuję – mówi do mnie mężczyzna, kładąc dłoń na sercu na znak szacunku.
- Taszakor – odpowiadam, odwzajemniając mu ten gest.
- Dziękuję, pani porucznik! – uśmiecha się oficer z S2Xów i kieruje swoich gości do drzwi.
- Nie ma za co – odpowiadam, siląc się na uśmiech. W środku jednak coś mnie cholernie uwiera. Do dupy takie leczenie, zżymam się. Do dupy. Ani nie wiem co się dzieje ani po co. Co gorsza, kobitki już tutaj nie przyjdą, nie będzie wizyty kontrolnej, wyciągnięcia wniosków, zmiany terapii. To była ich jedna jedyna szansa: i zmarnowałam ją albo nie.
Afgańczycy wychodzą a do ambulatorium zagląda zaciekawiony anestezjolog.
- Przyjechała Zaraza? – pyta, mrugając łobuzersko.
- Na razie jeszcze nie – odpowiadam, uśmiechając się od razu. Nie sposób nie lubić tego faceta, taki jest pozytywnie nastawiony do życia. – Ale jak tylko przyjedzie, dam znać. Wiesz, ciężki stan, mogę potrzebować anestezjologa… - Podpuszczam go złośliwie.
- Ani mi się waż! – krzyczy w udawanym oburzeniu. – Nie mam najmniejszej ochoty krwawić z jakichkolwiek otworów. Co do niektórych mam zdecydowanie inne plany… idę na Difac! Nawet nie próbuj mnie wołać!
- Weź motorolę! – Kiwam groźnie palcem, choć wcale nie muszę. Dobrze wiem, że żartuje i jeśli tylko będzie potrzebny, przybędzie natychmiast, bez względu na możliwość późniejszego krwawienia skądkolwiek. Wariat, jak my wszyscy tutaj.
- Chyba właśnie o niej zapomniałem! – oznajmia wyniośle, odhacza się na tablicy i wychodzi. Motorola, oczywiście, obija mu się w kieszeni spodni.
Patrzymy na siebie z pielęgniarką, wzruszając wymownie ramionami. Na razie nie przywieźli nam tego zakaźnego chorego, ale kto wie, co się zdarzy za moment. Spoglądamy na telefon, zastygły w milczeniu nad biurkiem. Może zaraz zadzwoni, rzuci hasło MEDEVAC… i wtedy się zacznie?
Uwielbiamy ten medyczny młyn, co tu kryć. Pewnie dlatego tu jesteśmy.
Napływają wspomnienia.
Na siódmej zmianie przywieźli nam chłopaka, Afgańczyka. Nie pamiętam już, czy z ANA, armii, czy z ANP, policji. A może był cywilem, który dostał się w ogień walk?
Usłużna pamięć podsuwa nieco już pożółkłe obrazy ze starej traumy, na której pracowaliśmy wspólnie z Amerykanami. Chłopiec ma może z dziewiętnaście lat – dla nas chłopiec, tutaj jest już dorosłym mężczyzną. Biały jest, jak kreda, od razu widać, że z nim niedobrze. A więc: do dzieła! Szybko, szybko!
Rozbieramy pacjenta, pielęgniarki z trudem wkłuwają się do zapadniętych żył. Anestezjologiczna intubuje go niemalże z prędkością światła.
Chłopak nie ma żadnej rany na ciele. Tylko biały jest coraz bardziej i ciśnienie leci mu na łeb, na szyję. Dziewięćdziesiąt na pięćdziesiąt milimetrów słupa rtęci, siedemdziesiąt na czterdzieści, sześćdziesiąt na trzydzieści pięć. Serce robi, co może, żeby dostarczyć tlen do tkanek: zasuwa sto trzydzieści na minutę, toż to dwieście procent normy. Ale chłopak i tak wpada we wstrząs, pomimo tego, że pompujemy w niego jedną jednostkę krwi „0 Rh -” za drugą.
Nasz ówczesny szef łapie za przenośny aparat USG, szybkimi, sprawnymi ruchami robi FASTa, choć przecież spodziewa się wyniku: chłopak krwawi do wewnątrz, jak nic.
Zerkamy na salę operacyjną. Gotowa? No, prawie.
- FAST dodatni! – obwieszcza szef. Kręci głową i dodaje: - W brzuchu ma pełno krwi!
- Let’s go then! – podejmuje amerykański chirurg, doktor Keng. I już wszyscy wiedzą, co robić: łapią nosze z pacjentem i zasuwają na blok, zdumiewająco sprawnie wlokąc ze sobą plątaninę kabli i rurek. Przekładają chłopaka na stół operacyjny, w tym czasie zespół chirurgiczny myje się i ubiera na jałowo.
Chwilę potem ląduję przy stole jako asysta, sporadycznie pełniąca również rolę tłumacza pomiędzy polskim a amerykańskim chirurgiem.
Wtem pani major Wilson, ciemnoskóra szefowa pielęgniarek, mocno przy kości kobita, oddala się od stołu majestatycznym krokiem, kierując się prosto w róg pomieszczenia. I schyla się do swojej kamizelki kuloodpornej. A mnie cierpnie skóra, bo doskonale wiem, co to znaczy…
…Major Wilson właśnie usłyszała „Incoming!”
BUUUM!
Nieodległy wybuch potwierdza moje przypuszczenia. Wszystkie mięśnie zastygają mi w nagłej panice. Ale nie mogę odejść od stołu, teraz, kiedy jestem „czysta”. No bo przecież nie da się powiedzieć pacjentowi: „Pan tu sobie poleży, poczeka, aż się skończy ostrzał, wtedy wrócę. Za niedługo, pół godzinki, no, najwyżej czterdzieści minut. Proszę się skupić i nie umierać w międzyczasie!”
Major Wilson wraca na stanowisko pracy, już w kamizelce i hełmie. A ja staram się rozluźnić, rozluźnić za wszelką cenę, i nie krzyczeć ze strachu. Fartuch, który mam na sobie, nagle wydaje się być cienki, niczym z papieru. Nie uchroni przecież przez odłamkiem. Sala operacyjna staje się śmiertelną pułapką. Talibowie starają się wycelować w szpital, to wiem. Nie dalej, jak parę tygodni temu rozwalili bi-chatę chirurgów, usytuowaną tuż obok. Szczęściem, większość mieszkańców była wtedy na DiFaku…
BUM!
Wysycony strachem pot płynie mi po plecach strumieniem. Wydaje mi się, że czuję smak adrenaliny w ustach i w każdym swoim oddechu. Ale trzymam się dzielnie i nie uciekam do schronu. Przynajmniej na razie. Za to zaczynam się bezgłośnie modlić:
„Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą…”
Nasz szef dokonuje pierwszego cięcia na brzuchu chorego, wypiętrzającego się z każdą sekundę coraz wyżej klatki piersiowej. Nagle aparat EKG piszczy przeraźliwym alarmem. Patrzymy na poplątane linie. A niech to szlag! Chłopak się zatrzymał!
Doktor Keng podejmuje natychmiastową decyzję: torakotomia ratunkowa! Przecina klatkę piersiową poszkodowanego, rozszerza specjalnymi hakami. Sięga do wnętrza, zakleszcza aortę brzuszną. Zaglądam mu przez ramię, zapominając o ostrzale i innych tego typu pierdołach: tu się dzieje cud! Serce szamocze się bezradnie w klatce piersiowej a lekarz ujmuje je w dłoń.
- Adrenalina, jeden miligram! – zamawia u pielęgniarki.
Keng zaczyna masować serce rannego.
- Adrenalina! – melduje pielęgniarka, podając mu strzykawkę z lekiem.
Chirurg przebija serce igłą, podaje lek. Na mięśniu pojawia się kropelka krwi.
To, co się dzieje, ani trochę nie jest podobne do Umy Thurman, siedzącej w „Pulp Fiction” z wyjątkowo głupią miną i strzykawką sterczącą z ponętnego biustu. To, co się dzieje tutaj jest… Prawdziwe!
- Masz, pomasuj! – Keng przesuwa się odrobinę, robiąc mi miejsce.
Ujmuję serce w dłoń. Prawdziwe, żywe, ludzkie serce.
- Byle nie kciukiem, bo przebijesz! – ostrzega mnie chirurg z powagą. Przesuwam językiem po wyschłych na wiór wargach i zaczynam ściskać serce chłopaka.
Ta scena jest tak mocna, że wręcz nierealna. Nad głową świstają rakiety, śmierć wyczynia dookoła swoje swawolne harce… a ja trzymam w dłoni wciąż żywe serce.
Masuję je delikatnie, jednocześnie wkładając w to wszystkie swoje siły. Jakbym chciała na siłę wtłoczyć w nie choć odrobinę życia. A ono… Zaczyna bić!
- Zaskoczył! – cieszą się wszyscy w zespole.
Serce załapuje rytm. Patrzę na kołyszące się ponad nami opakowania z krwią. Zrobiły swoją robotę, to widać.
- Otwieram brzuch! – zapowiada nasz szef.
Pogłębia cięcie…
I wtedy z brzucha tryska istna fontanna krwi wymieszanej z zawartością jelit. Obryzguje nas wszystkich, stojących przy stole.
Chłopak umiera w mgnieniu oka.
Pomimo to obaj chirurdzy gmerają śpiesznie we wnętrzu brzucha, w gorączkowej próbie odnalezienia źródła krwawienia. A potem patrzą po sobie ze zrezygnowanymi minami.
- Sploty żylne – mówią jeden przez drugiego. – Potrzaskana miednica. Bez szans.
Nie jestem chirurgiem, ale choć tyle to wiem. Porozrywane sploty żylne, przebiegające wewnątrz tylnej ściany miednicy, to praktycznie wyrok. Nie ma jak zatamować krwawienia. Już nawet z aortą jest łatwiej… o ile się, rzecz jasna, zdąży na czas.
Odchodzimy od stołu, ściągamy pokrwawione fartuchy. Nic tu po nas.
Wciąż czuję od siebie ten przenikliwy zapach ekskrementów i krwi. Wychodzę więc ze szpitala w jakimś takim dziwnym odrętwieniu. Wszyscy siedzą w schronach ale nie obchodzi mnie to.
I tylko mój major stoi pod drzwiami, czeka na mnie.
- Przynieś mi czyste ciuchy – proszę, idąc bezpośrednio do łazienki.
Wchodzę tam pod prysznic, w ubraniu, jak stałam. Ciepła woda spływa po mnie, zmywając ten zapach – ale on wciąż tkwi w środku, jakby zapadł mi w duszę i za nic nie dawał się stamtąd wygonić.
Głośniki odwołują alarm.
- „ALL CLEAR! ALL CLEAR! ALL CLEAR!”
Mój major przynosi mi czyste ciuchy. Przebieram się w nie i faktycznie, wszystko znowu jest “all clear”.
Tylko ja już jestem jakaś trochę inna…
Dzwoni telefon.
Podnoszę głowę, odrywając się od wspomnień sprzed dwóch lat. Pielęgniarka popatruje na mnie niepewnie. Jak tam, nadciąga „Krwawa Zaraza?”
- Podporucznik Kozak, ambulatorium! – melduję, podnosząc słuchawkę.
- Pacjent ze szpitala w Ghazni jest już na bramie – informuje mnie ktoś z TOCu. – Bądźcie gotowi na przyjęcie!
- Tak jest!
Patrzę na pielęgniarkę. Słyszała.
- No to bierzemy się do roboty! – mówię wesołym tonem, choć, szczerze mówiąc, ja również nie mam zbyt wielkiej ochoty na konanie w krwawych męczarniach. Ale cóż, chciało się przyjechać do Afganistanu i przeżywać fascynujące, medyczne przygody, trzeba od czasu do czasu za nie zapłacić. To jest w sumie fair.
- Może i zginiemy marnie – wzdycha moja droga pomoc. – Ale oni zginą w chwilę potem! – pociesza się, patrząc wymownie na zamilkły już telefon.
Robimy, co możemy, by ocalić swe nędzne życiorysy. Zakładamy fartuchy, rękawiczki, maseczki. Gdybyśmy miały, wdziałyśmy kosmiczne skafandry, jak te z filmu „Epidemia”. Ale, niestety, nie mamy. Trudno. Raz kozie śmierć!
Szum żwiru przed ambulatorium. Zajeżdża karetka.
Wysiadają z niej tak samo, jak my zamaskowani i zakutłani ratownicy. Krztuszą się z ukrywanego śmiechu… I wynoszą na noszach „Straszną Krwawą Zarazę”.
„Zaraza” jest mężczyzną w wieku około lat pięćdziesięciu, tłustym, jak na ważną personę przystało, wszak tutaj stan odżywienia bezspornie świadczy o zamożności. Ma bardzo niezadowoloną minę… Ale z niczego nie krwawi!
O co tu chodzi, zachodzę w głowę. Talibowie podmienili nam pacjenta?
Ratownicy wnoszą „Zarazę” na traumę. Za nimi śpieszy poruszony tardżuman.
- Co się stało? – zaczynam natychmiast zbieranie wywiadu. Tymczasem siostra robi swoje: podłącza monitor, wkłucie.
- Płyny proszę, na początek pięćset mililitrów soli! – rzucam do niej półgłosem. Kiwa głową i przygotowuje butelkę.
Chory sypie gniewnym potokiem słów. Jak na stan terminalny, całkiem nieźle się trzyma.
- Otóż wczorajszego wieczora poczułem się źle. Baaardzo źle! – tardżuman unosi dłonie do góry, obrazując, jak bardzo źle poczuł się pan. – Aż krew puściła mi się z nosa!
Zerkam w kierunku nosa: jest czyściutki. Mankiet do mierzenia ciśnienia syczy, napełniając się powietrzem.
- Pojechaliśmy od razu do szpitala w Ghazni – ciągnie tłumacz, powtarzając w ślad za pacjentem. – Tamtejsi lekarze dali mi jakieś leki i krwawienie przeszło. Ale za parę godzin poczułem się słabo. Strasznie słabo! Myślałem, że umieram!
Zerkam na monitor. Pacjent jest dość szybki: czynność serca osiemdziesiąt na minutę. No i ciśnienie ma nie za dobre: dziewięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Ale raczej nie umiera. Widziałam już umierających i wyglądali… no, inaczej.
- I do tego brzuch mnie boli. Okropnie!
- Wszystko sprawdzimy – uśmiecham się uprzejmie. Przychodzi mi to z łatwością, bo już kiełkuje we mnie nieśmiała nadzieja, że może jednak nie umrę od krwawej zarazy.
No to jadziem z tą diagnostyką! Na wszelki wypadek po całości, żeby niczego nie przeoczyć. Rentgen klatki piersiowej i jamy brzusznej. FAST. Morfologia, biochemia. Mocz… Hmmm, zaraz, zaraz, chwileczkę… Mocz?
- Czy po tych lekach, które panu wczoraj dali, musiał pan często siusiać?
Pacjent kiwa głową z ożywieniem. Zaczyna nawet być już ciut mniej niezadowolony, jakby doszedł do wniosku, że mimo, że baba, to chyba jednak wiem, co robię. Zaimponowałam mu tym siusianiem.
- Strasznie dużo sikałem! Strasznie dużo! – kiwa głową i dodaje posępnie: - A tak mnie strasznie przy tym cewka piecze…
- Leczy się pan na coś przewlekle?
- Nadciśnienie tętnicze.
- Ma pan ze sobą jakąś dokumentację? Na przykład tę ze szpitala?
- Nie. Nic mi nie dali.
Mam ochotę się roześmiać, udaje mi się jednak zapanować nad sobą. Z całą powagą polecam pacjentowi oddanie moczu do badania. I odkręcam butelkę z solą na maksa. Niech leci.
Podchodzę do dyżurki.
- Zaraz potem pięćset mililitrów PWE – dodaję w zleceniach. – Ale jeszcze przedtem Ketonal i Cipronex… Mamy dożylnie, prawda?
- Uhm. W dwustupięćdziesiątkach.
Pielęgniarka patrzy na mnie, ja na nią. Uśmiechamy się. Zdejmujemy maseczki, chroniące przed Krwawą Zarazą. Chyba jednak nie będą nam potrzebne.
- Co mu jest, Magda, jak myślisz? – medyczka pyta mnie konspiracyjnym szeptem.
- Taką mam na razie koncepcję… - mówię tonem Sherlocka Holmesa, objawiającego rozwiązanie zagadki kryminalnej. – Grubas dostał nadciśnienia, aż mu się z nosa krew puściła. Pojechał do szpitala i zgadnijmy, co mu dali tamtejsi doktorzy, żeby obniżyć ciśnienie?
- Furosemid?
- Jasne. Ale Furosemid zaczyna działać najwcześniej po dwudziestu-trzydziestu minutach, szczyt działania ma dopiero po paru godzinach.
- A grubas się awanturował, że już minęło pięć minut i dalej mu nie przechodzi?
- Pewnie tak. Więc, wystraszeni, dali jeszcze jeden i kolejny i następny…
- Aż się skumulowało i wysikał z siebie prawie wszystkie płyny. Zbili mu ciśnienie niemal do zera.
- Nic dziwnego, że się źle poczuł!
Chichoczemy cichutko, dumne z siebie, jak nie wiem, co. Oto właśnie bohatersko przetrwałyśmy Strasznie Krwawą Zarazę!
- Zaraz dokonamy cudownego uleczenia butelką wody – zapewniam koleżankę. – Zobaczysz!
- A Cipronex? Po co?
- Pali go w cewce. Ma ZUMa, jak nic.
- Zobaczymy, jak przyjdą wyniki moczu.
- Ano, zobaczymy. Ale walę w ciemno. Na moje oko jest zakażony.
Rozchodzimy się do swoich zajęć. Pielęgniarka szykuje choremu miejsce, ja, zgodnie z rozkazem, dzwonię do szefa, zameldować, że chyba jednak nie będziemy musieli zamykać szpitala.
- To czemu oni nam tak powiedzieli? – zachodzi w głowę szef. – I tak strasznie krwawo to opisali?
- No wie pan, panie pułkowniku… - wyrażam przypuszczenie, co do prawdziwości którego mam prawie pewność. – Z nimi ciągle to samo. Wiedzą już, że leczymy tylko poważne przypadki, więc wyolbrzymiają na siłę, byle tylko się do nas dostać.
- Ano faktycznie. Dobra, to ja lecę do sztabu, meldować, co i jak. A ty Madzia lecz go dalej, lecz!
- Tak jest!
Litr skapanych płynów później zachodzę do pacjenta. Jest niewątpliwie żywy. I to tak bardzo, że wpatruje się w przyniesiony nam właśnie obiad z miną, jakby chciał wstać, rzucić się na nas i odebrać go przemocą.
- Oddam mu swoja porcję – powiada z westchnieniem pielęgniarka. – I tak nic dobrego, ciągle ten cziken i cziken…
- Oddam ci pół swojej – proponuję, by sprawiedliwości stało się zadość. Poświęcenie nie jest zbyt wielkie: faktycznie, cziken każdemu już się przejadł. W dodatku to, co nam, dyżurantom, przynoszą w pudełkach z DiFaku, zawsze okazuje się najgorszym możliwym kawałkiem.
- Proszę – pielęgniarka podchodzi do pacjenta, ofiarowując mu swój posiłek.
- Taszakor! – rzuca się nań i zaczyna pałaszować, wygłodniały. Nic dziwnego, nie jadł od wczoraj. Tylko się, biedak, wozi po szpitalach. Ale, do licha, czy musi przy tym straszyć ludzi krymsko-kongijską gorączką krwotoczną i różnymi innymi tego typu paskudztwami? Nieładnie, panie pacjencie. Naprawdę, nieładnie.
Szarzeje już, kiedy Krwawa Zaraza, wyleczona, najedzona i ogromnie zadowolona z obsługi, wyjeżdża z bazy. Ciśnienie pacjenta podniosło się po wlaniu dwóch litrów płynów a antybiotyk zdążył zadziałać na tyle, że ból brzucha ustąpił i cewka przestała piec tak nieznośnie. A Ketonal, jak to Ketonal: po prostu zrobił swoje.
Patrzę na słońce, chowające się za zasiekami z concertiny. Dzięki ci, dobry Panie Boże! Znowu przeżyłam kolejny dzień na misji w Afganistanie. I to pomimo czyhającej na mnie Strasznie Krwawej Zarazy.
Prawdę mówiąc, wcale nie było tak źle.