Medycyna w Mundurze
Nasz Dziennik: Jak spektakularna medycyna wojskowa może służyć cywilom?
„W Afganistanie oznaczamy grupę krwi w ciągu minuty. Możemy uzupełnić niedobór krwi w organizmie w ciągu 2-3 minut. Zakładając, że człowiek ma w sobie ok. 5-5,5 l krwi, to jeżeli straci ponad połowę, wpada w ciężki wstrząs, z którego właściwie nie można go wyprowadzić. Są jednak takie urządzenia do szybkich przetoczeń, które w ciągu minuty mogą przetoczyć jeden litr krwi. To tak, jakby się otworzyło kran i „wlewało” krew w człowieka” – red. Anecie Przysiężniuk-Parys z „Naszego Dziennika” opowiada ppłk dr n. med. Robert Brzozowski.
Wróciłbym do Afganistanu
Rozmowa z ppłk. dr. n. med. Robertem Brzozowskim, kierownikiem Zakładu Medycyny Pola Walki WIM, w latach 2010-2013 szefem zespołu chirurgicznego szpitala polowego VIII, XI i XII zmiany PKW w Afganistanie i dowódcą szpitala XII zmiany:
Ponad dwa lata spędził Pan w Afganistanie. Dlaczego zdecydował się Pan na wyjazd do tego kraju?
– Potrzeba spełnienia się, sprawdzenia. Wielkie przyjaźnie, jakie tam się nawiązuje, i misja, która nam przyświeca, że robimy coś, co jest bardzo ważne. Minimum formalności, maksimum działania. To wszystko składa się na to, że praca w Afganistanie przynosi ogromną satysfakcję i warto tam pojechać.
Komu przede wszystkim udzielał Pan pomocy?
– Nasi ranni stanowią ok. 10 proc. Zdecydowana większość pacjentów to ludność afgańska, służby afgańskie, żołnierze, policjanci.
Operował Pan także dzieci?
– Pierwszą moją pacjentką była kilkuletnia dziewczynka. Została raniona przypadkowo w potyczce pomiędzy miejscową policją a talibami. Dostała rykoszetem z kałasznikowa w brzuch. Pocisk rozerwał jelita i utkwił w kości krzyżowej. Nie spodziewałem się takiego pacjenta. Nigdy nie operowałem dzieci z postrzałami ani nie musiałem oceniać obrażeń śmiertelnych w zdarzeniach z ich udziałem. Było tak np. w przypadku dwóch chłopców, którzy bawili się na polu, na którym saperzy dokonywali wybuchów. Oni znaleźli tam ładunek nie do końca zdetonowany, co skończyło się dla nich tragicznie.
To jest codzienność?
– Niestety tak. Mieliśmy do czynienia przede wszystkim z rozległymi obrażeniami wielonarządowymi, gdzie stawką było ludzkie życie. Do tego dochodziła świadomość, że jeśli my nie pomożemy, to nikt nas nie zastąpi. A to oznacza, że ranny może umrzeć.
Jak wyglądał dzień pracy lekarzy?
– Mieliśmy system zmianowy: doba pracy i doba odpoczynku. To w teorii. Ponieważ byliśmy odpowiedzialni za żołnierzy w sensie narodowym, to nawet jeśli mieliśmy wolny dzień, a był akurat ranny Polak, to myśmy go przyjmowali. Często zdarzało się też tak, że Amerykanie odmawiali udzielania pomocy ludności afgańskiej, natomiast dowódca prosił nas, byśmy się nimi zajęli, i nigdy nie odmawialiśmy.
Zdarzenia, które szczególnie utkwiły Panu w pamięci…
– Było tego bardzo dużo. Najważniejsze jednak było dla mnie zawsze to, gdy udało się uratować ludzkie życie. Jest zmęczenie wtedy, ale satysfakcja, że zrobiłem coś dobrego i ważnego. W Afganistanie lekarz uczy się właściwie na nowo kontaktu z chorym. Jest tam inne podejście do pacjenta. Podanie ręki, nawiązanie kontaktu, rozmowa. Coś, o czym tu, w Polsce, zapominamy, mając 10-15 minut na pacjenta, w tym 80-90 proc. zajmuje nam wypełnianie dokumentów. Tymczasem lekarz jest też swego rodzaju powiernikiem duszy. Zajmowaliśmy się pacjentami kompleksowo: od dermatologii po psychologię.
Później jest powrót do kraju. Są obrazy, wspomnienia. Jak sobie z tym poradzić?
– Codziennie śni mi się Afganistan. Wróciłbym tam w każdej chwili, gdybyśmy prowadzili tam działania bojowe. Zresztą pojechałbym gdziekolwiek, gdzie byłaby taka potrzeba. Jestem zawsze na to przygotowany. To jest bez porównania lepsze niż to, co spotyka nas w Polsce z punktu widzenia doświadczenia zawodowego.
Cywilom szpitale polowe kojarzą się tylko z bandażami i opaskami uciskowymi. Tymczasem dziś dysponujecie bardzo profesjonalnymi narzędziami.
– To jest medycyna przygotowana na działania w warunkach ekstremalnych. Ale to nie są szarpie (materiał opatrunkowy do opatrywania skaleczeń – przyp. red.) jak dawniej. Wykorzystujemy te wszystkie elementy, które potrafią przyspieszyć zabieg operacyjny, aby uzyskać efekt zatamowania krwawienia. Bez względu na charakter obrażeń potrafimy zatrzymać każdy krwotok. Natomiast w diagnostyce stosujemy często ultrasonografię, ponieważ w szpitalach polowych II poziomu nie ma tomografu komputerowego. Kiedy pojechałem do Afganistanu, to tak naprawdę nie znałem wykorzystania protokołów badania ultrasonograficznego ukierunkowanych na poszukiwanie konkretnej patologii. Amerykanie mnie w tym przeszkolili, a sytuacja na mnie wymusiła, bym się tego dobrze nauczył. Tam właśnie połknąłem tego bakcyla i sam nawet zacząłem szkolić innych.
Na czym polega praca z chorymi w Afganistanie?
– Ogólnie diagnoza i leczenie w tamtych warunkach służy temu, by wszystko odbyło się jak najszybciej, np. oznaczamy grupę krwi w ciągu minuty, wykonujemy badania radiologiczne. Możemy uzupełnić niedobór krwi w organizmie w ciągu 2-3 minut. Zakładając, że człowiek ma w sobie ok. 5-5,5 l krwi, to jeżeli straci ponad połowę, wpada w ciężki wstrząs, z którego właściwie nie można go wyprowadzić. Są jednak takie urządzenia do szybkich przetoczeń, które w ciągu minuty mogą przetoczyć jeden litr krwi. Obrazowo wygląda to tak, jakby się otworzyło kran i „wlewało” krew w człowieka. Jest to wręcz spektakularne.
Czy taką aparaturę stosuje się w Polsce?
– Bardzo rzadko. Wykorzystuje się to tylko na niektórych oddziałach, a to powinna być specyfika działań wszystkich oddziałów ratunkowych. U nas są takie aparaty i staramy się je zawsze wykorzystywać, gdy jest taka potrzeba. Stworzyliśmy też zespoły urazowe, co jest podstawą skuteczności szybkiego rozpoznania i natychmiastowej terapii. Kiedy każdy z członków zespołu ma przydzieloną rolę i w tym się specjalizuje, po to żeby ranny miał jak najszybciej wykonane najpotrzebniejsze zabiegi i został skierowany na kolejny etap leczenia.
Co jeszcze można wykorzystać na gruncie cywilnym?
– Wszystkie urządzenia, które przyspieszają pracę, przydają się w cywilnych warunkach. Ultrasonograf, który ukierunkowany jest na zdiagnozowanie konkretnych patologii bez potrzeby wykonywania czasochłonnej tomografii, bo do tomografu trzeba pojechać, a pacjenta przygotować.
W Polsce mało szpitali ma taki komfort, żeby działać w podobnym systemie.
– Dzieje się tak ze względów ekonomicznych. Obecnie jest to dedykowane głównie centrom urazowym. Małopolskie i Śląskie są takimi miejscami dobrze zorganizowanymi w pomocy przedszpitalnej i wczesnoszpitalnej. Żeby ludzie dobrze pracowali i dobrze się szkolili, należy ich dobrze opłacać. Ale nie tylko dlatego, żeby mieli satysfakcję, że dobrze zarabiają, ale żeby mieli komfort tego, że jeżeli potrzebują szkolenia, to zapewnia im się odpowiednie kursy dokształcające, które powinny być wymagane na ich stanowisku pracy. Z jednej strony dane są im środki, żeby się mogli samodoskonalić, a z drugiej wymaga się takich certyfikatów od personelu medycznego.
Ważne jest też szkolenie cywilów, np. z zasad pierwszej pomocy. To wciąż w naszym kraju kuleje.
– Bardzo liczymy na to, że w związku z powstającymi teraz grupami np. Obrony Terytorialnej wzrośnie zapotrzebowanie na takie szkolenia. Im więcej przeszkolonych, tym lepszy efekt w ratowaniu ludzi. Jeśli trafimy z naszą wiedzą do dużej liczby osób, tym większa będzie nasza skuteczność. W tych szkoleniach chodzi też o to, by uczyć praktycznie, by ludzie nie bali się pomagać. Żeby wiedzieli, jak robić to bezpiecznie i że większą szkodę można zrobić, nie podejmując żadnych działań.
Dziękuję za rozmowę.
Źródło: Nasz Dziennik, 19 grudnia 2016 r., str. 12