Medycyna w Mundurze
„Nasz Dziennik”: Baza zdrowotna wojska
„Problemem jest zagwarantowanie żołnierzom ułatwionego dostępu do korzystania z podmiotów leczniczych, dla których organem założycielskim jest MON. Ministerstwo Zdrowia propozycję takiego rozwiązania skierowało do samorządów, które nie były nim zainteresowane. Tym bardziej szkoda, że aplikacja MON w tej sprawie nie znalazła zainteresowania MZ” - mówi gen. dyw. prof. dr hab. n. med. Grzegorz Gielerak w rozmowie z red. Krzysztofem Loszem.
Przeczytaj całą rozmowę z Dyrektorem Wojskowego Instytutu Medycznego w „Naszym Dzienniku”:
Panie Generale, co trzeba by zmienić w organizacji wojskowej opieki zdrowotnej, aby odpowiadała potrzebom armii?
Zacznę od spraw najważniejszych. Na dziś dalej nie jest uregulowana sprawa wojskowych ratowników medycznych. Mają oni te same umiejętności, jakie posiadają ich koledzy w cywilu, ale z punktu widzenia ustawy o państwowym ratownictwie medycznym znajdują się poza systemem, jednostki wojskowe tylko z nim współpracują.
Jakie to wywołuje reperkusje?
Jeśli dojdzie do wypadku np. na poligonie czy w jednostce i ratownik podejmie czynności wykraczające poza pierwszą pomoc, może mieć postawiony zarzut przekroczenia uprawnień. Zgodnie z procedurą powinien on w tym momencie wezwać karetkę pogotowia. Choć już poza granicami kraju ratownicy mają zwiększone kompetencje, szerszą paletę środków opatrunkowych, leków, procedur, które stosują. Zależy nam na tym, aby w kraju było podobnie, aby choć w warunkach poligonowych ratownicy mieli większe uprawnienia. Chcemy kompetencje ratowników poszerzyć np. o możliwość podawania antybiotyków czy narkotycznych leków przeciwbólowych. Te ostatnie żołnierz sam może sobie podać, bo ma je w indywidualnym pakiecie medycznym, ale nie może tego zrobić ratownik. To absurd. Musimy też się zastanowić, jak ma wyglądać system opieki zdrowotnej nad żołnierzami.
Dlaczego?
Musimy odpowiedzieć na pytanie, czy system ma być egalitarny, czy też w odniesieniu do pewnej grupy, jaką jest wojsko, należy zastosować pewnego rodzaju przymus, że świadczenia medyczne dla tej grupy udzielane są w ramach systemu wojskowej służby zdrowia czy jednostek z nią współpracujących. Ale musi być spełniony podstawowy warunek: informacja medyczna znajduje się w odpowiednio zabezpieczonej medycznej bazie danych Sił Zbrojnych. Dzisiaj nadajemy żołnierzom klauzule dopuszczenia do różnych tajemnic, a z drugiej strony zezwalamy, aby ten sam żołnierz udał się do swojego lekarza na pobliskim osiedlu i przekazywał wrażliwe z punktu widzenia np. obcego wywiadu informacje dotyczące stanu zdrowia, a tenże lekarz będzie je przechowywał w ogólnodostępnej kartotece. I to trzeba zmienić. Podczas służby żołnierza powinniśmy mieć jego pełną, na bieżąco aktualizowaną dokumentację medyczną.
Innym problemem jest zagwarantowanie żołnierzom ułatwionego dostępu do korzystania z opieki medycznej. Nie mówię tu o szczególnych przywilejach, a jedynie o uprawnieniach żołnierzy do korzystania z podmiotów leczniczych, dla których organem założycielskim jest minister obrony narodowej. W jednej z ostatnich nowelizacji ustawy o działalności leczniczej jej wnioskodawca – Ministerstwo Zdrowia, propozycję takiego rozwiązania skierował do samorządów, które – jak się szybko okazało – nie były nim zainteresowane. Tym bardziej szkoda, że aplikacja MON w tej sprawie nie znalazła zainteresowania MZ. Podwójna szkoda. Po pierwsze, nie zafunkcjonowało ciekawe rozwiązanie organizacyjno-finansowe dotyczące systemu ochrony zdrowia w Polsce dające możliwość skorzystania z dodatkowych środków finansowych, będących w dyspozycji MON. Po drugie, nie nadano żołnierzom uprawnień, które są standardem opieki medycznej większości krajów NATO.
Musimy pamiętać, że wyszkolenie wojskowych specjalistów: pilotów, techników, analityków, kosztuje olbrzymie pieniądze. Kursy, na jakie np. w USA trafiają nasi żołnierze, kosztują po kilkaset tysięcy dolarów. O ludzi, którzy dla budżetu MON są chodzącymi skarbonkami, powinno się dbać w sposób szczególny. Taniej zagwarantować im nowoczesne, pozwalające szybko wrócić do służby metody leczenia, niż kierować na długotrwałe zwolnienia lekarskie, renty, a w miejsce odchodzących kształcić następców.
Czy na wojskową służbę medyczną będą nakładane nowe obowiązki związane z powstaniem Wojsk Obrony Terytorialnej?
Mówi się o szczególnych rozwiązaniach w tej materii. Wojskowy Instytut Medyczny ma kilka ciekawych propozycji, jak wykorzystać dzisiejszą wiedzę i możliwości wojskowej służby zdrowia. W tej sprawie przeprowadziłem już wstępne rozmowy z dowódcą Wojsk Obrony Terytorialnej gen. bryg. Wiesławem Kukułą.
Jakie to pomysły?
Możemy zbudować system kwalifikacji osób do WOT. Nie mówimy tu o sposobach podobnych do tych, jakie kiedyś obowiązywały w komisjach lekarskich organizowanych przez Wojskowe Komendy Uzupełnień podczas poboru do armii, ale o subtelnych metodach detekcji pewnych predyspozycji, zdolności, umiejętności, które te osoby sobą prezentują, a które mogą być podstawą właściwej ich kwalifikacji do kierunku pełnienia tej służby. Nie każdy może być komandosem, tak jak nie każdy nadaje się na dobrego snajpera. WIM takie badania prowadził od 2007 do 2015 r. w populacji żołnierzy, przede wszystkim jednostek specjalnych, i to dało pasjonujące wyniki. Nie mamy ambicji zbudowania systemu, który zastąpi dowódców w ocenie żołnierzy, ale będzie on stanowił obiektywną, skwantyfikowaną metodę pomagającą w podjęciu decyzji zwłaszcza na etapie rekrutacji. To samo dotyczy Obrony Terytorialnej. Biorąc pod uwagę koszty przygotowania rekruta (szacuje się, że w wojskach specjalnych to 1 mln dolarów w cyklu 6-7-letnim), wstępna wiedza na temat potencjału, jaki ten człowiek psychicznie i fizycznie sobą prezentuje, ma kapitalne znaczenie. Bo po przeszkoleniu może się okazać, że ta osoba niekoniecznie spełniła oczekiwania, ale pieniądze wydano, stracono czas na szkolenie, miejsce, które mogło być zajęte przez kogoś, kto te warunki lepiej wypełniał.
Zasób kadrowy wojskowej służby medycznej wystarcza na potrzeby armii i WOT?
Jeżeli chodzi o lekarzy, to jest nas za mało. Minister obrony podjął decyzję o zwiększeniu liczby etatów na wydziale wojskowolekarskim na Uniwersytecie Medycznym w Łodzi i to jest dobra decyzja. Po otwarciu granic, wejściu Polski do UE odchodziło z wojska nawet 150 lekarzy rocznie przy minimalnym naborze uzupełniającym i doszło do „wyjałowienia” służby wojskowej z lekarzy. Dobre efekty tej decyzji pojawią się za 6-10 lat i szkoda, że wcześniej nie podjęto takich działań. Poza tym musi być też zmieniony system funkcjonowania lekarzy w wojsku.
Dlaczego?
Nie ma już powrotu do tego, aby każda jednostka miała na stałe swojego lekarza. W poprzedniej niezawodowej rzeczywistości funkcjonowania armii standardem było to, że w jednostce stacjonowało tysiąc i więcej żołnierzy i oni wymagali do zabezpieczenia stałej obecności lekarzy oraz pozostałych osób personelu medycznego. Teraz żołnierz po zakończeniu zajęć najczęściej korzysta z otwartego systemu ochrony zdrowia. Optymalnym rozwiązaniem jest natomiast, aby lekarze wojskowi na co dzień funkcjonowali w ramach ośrodków medycznych, takich jak szpitale, tutaj doskonalili swoje umiejętności, a w ramach ćwiczeń zgrywali się z jednostkami wojskowymi. Absolutnie oni muszą być stale aktywni zawodowo. W latach 2006-2007 taki program wdrażał intensywnie w Wojskach Lądowych gen. Waldemar Skrzypczak, np. zachęcając wojskowych ratowników medycznych do dyżurów w pogotowiu, gdzie nabierali praktyki.
Nie oczekujmy, że lekarze będą pracowali w wojskowej służbie zdrowia do emerytury. Chciałbym zbudowania takiego systemu, w którym lekarz kończy studia, staje się specjalistą, armia gwarantuje mu dokształcanie się, podnoszenie kwalifikacji, wykorzystując jednocześnie jego umiejętności do realizacji swoich celów, a po 15-20 latach służby może odejść, o ile będzie tym zainteresowany, do cywila. Gdybyśmy jeszcze silniej niż dziś wzmocnili markę lekarza wojskowego jako wybitnego specjalisty, to ten człowiek na rynku cywilnym w każdych warunkach da sobie radę, co będzie najważniejszym benefitem służby lekarzy w wojsku.
Dziękuję za rozmowę.
Źródło: Baza zdrowotna wojska „Nasz Dziennik”, 24 grudnia 2016 r., str. 4.