Medycyna w Mundurze
Rocznica samobójczego ataku na Camp Charlie w Iraku
- Po drugim wybuchu kamp zawirował, rzuciło mnie na podłogę. Po chwili wstałem, otworzyłem drzwi. Wokół było pełno pyłu, panowała przerażająca cisza – wspomina ppłk rez. dr Robert Bogdanik, lekarz z SOR WIM, który ratował poszkodowanych w wyniku pierwszego w historii, samobójczego ataku na polskich żołnierzy. Doszło do niego 18 lutego 2004 r. w Al Hillach w Iraku. Rany odniosło wtedy dwunastu Polaków.
Druga zmiana Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku trwała od kilkunastu dni. W Camp Charlie w mieście Al Hillach stacjonowali żołnierze kilku narodowości, w tym Polacy służący w batalionie logistycznym. 18 lutego 2004 r. zapowiadał się na typowo. Kwadrans po godz. 7 bazą wstrząsnął pierwszy potężny wybuch. Świadkowie do dziś spierają się o wielkość kuli ognia, która pojawiła się nad obozowiskiem.
Tyle zostało z samochodu samobójcy.
- Nie chciało mi się wstawać, byłem zmęczony po konwoju z Kuwejtu. Wróciliśmy późno, godziny spędzone w nieklimatyzowanej sanitarce jadącej po pustyni dawały się we znaki. Słyszałem sanitariuszy, którzy już działali w ambulatorium. Usiadłem na łóżku gdy rozległ się ogłuszający huk. Błyskawicznie wskoczyłem w mundur, nałożyłem kamizelkę kuloodporną, hełm, złapałem broń i otworzyłem drzwi. Wtedy drugi raz walnęło. Cały kamp zawirował, rzuciło mnie na podłogę – wspomina ppłk rez. dr Robert Bogdanik, który od 2005 do 2016 r. służył w 2. Wojskowym Szpitalu Polowym we Wrocławiu na stanowisku szefa zespołu chirurgicznego. Był na drugiej i ósmej zmianie misji w Iraku oraz na siódmej i jedenastej zmianie misji w Afganistanie. Od 204 r. pracuje w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym WIM oraz w Poradni Chorób Piersi WIM.
Gdy doktor wyszedł na zewnątrz wokół było mnóstwo pyłu, panowała przerażająca cisza. Spojrzał na porozrywane ściany ambulatorium i pomyślał, że bazę ostrzelano. - Byłem przekonany, że w budynek trafił granat moździerzowy, a chwilę wcześniej słyszałem w nim swoich ludzi. Na szczęście wszyscy byli cali, choć potłuczeni – kontynuuje doktor.
Wybuch uszkodził prawie wszystkie budynki w polskim obozowisku.
- W większości budynków powylatywały szyby i drzwi. Szkło i popękana dykta pocięły ludzi – dodaje płk rez. Marek Sanak, na drugiej zmianie PKW Irak dowódca batalionu logistycznego stacjonującego w Camp Charlie.
Jak się okazało, był to zamach samobójczy. Terroryści użyli dwóch samochodów. Nafaszerowany trotylem pick-up wybił dziurę w murze ochronnym. Przez nią do środka bazy miała wjechać cysterna, w której ukryto 700 kg materiału wybuchowego.
- Przytomność umysłu mongolskiego wartownika, sierż. Gambolda Azaji w znacznym stopniu przyczyniła się do tego, że wszyscy żołnierze przeżyli atak – kontynuuje logistyk. Ulicą wzdłuż ogrodzenia obozowiska jeździły cywilne samochody. Gdy powietrzem wstrząsnął huk, wartownik zobaczył obłok dymu i prawie na oślep puścił serię w kierunku nadjeżdżającej cysterny. Ciężarówka wyleciała w powietrze. Pozostał po niej wielki krater. Szczątki samochodów żołnierze znajdowali w promieniu 250 m. Wybuch był tak potężny, że na części rozniosło nawet silnik.
W miejscu wybuchu powstał olbrzymi krater.
W taki sam sposób terroryści uderzyli na włoską bazę w An-Nasiriji w listopadzie 2003 r. Zginęło wtedy 19 Włochów. W Al Hillach największe straty ponieśli cywile mieszkający po sąsiedzku. Zginęło sześciu ludzi, 44 zostało rannych. Eksplozja zniszczyła cztery domy Irakijczyków. Siedem kolejnych uszkodziła. Jeden znajdował się aż 300 m od miejsca ataku! Po dwóch pojazdach samobójców pozostały tylko olbrzymie leje w ziemi. W murze granicznym powstała wyrwa długości 50 m. Na szczęście błyskawicznie obstawili ją żołnierze z 18. batalionu desantowoszturmowego z Bielska-Białej.
W składzie batalionu był pluton medyczny mający do dyspozycji ambulatorium składające się z trzech kontenerów. Tam znajdowały się: izba przyjęć, sala zabiegowa i magazyn medyczny.
- Do naszych zadań należało udzielanie pomocy żołnierzom batalionu, Irakijczykom i zabezpieczenie medyczne konwojów. W każdym konwoju jeździła karetka z lekarzem. Dlatego zwykle w bazie był tylko jeden lekarz. 18 lutego byłem ja i czterech sanitariuszy – opowiada dr Bogdanik.
Najciężej rannych ewakuowały amerykańskie śmigłowce medyczne.
W bazie stacjonowały także kontyngenty z Węgier, Rumunii, Słowacji, Mongolii i Filipin. Każdy miał własne zabezpieczenie medyczne.
- W ciągu kilku minut dotarli do nas ranni. Było dużo krwi, przeważały rany cięte i potłuczenia. Wykonałem szybki triage. Trzeba było zdecydować o ewakuacji do szpitala w bazie w Karbali. Lżej poszkodowanych zaopatrzyliśmy na miejscu – relacjonuje doktor. - Nawet nie zdążyliśmy poprosić, a błyskawicznie pojawili się medycy z kontyngentu słowackiego – dodaje płk Sanak.
Rany odniosło dwunastu polskich żołnierzy. Dwóch z nich z przyczyn medycznych rotowano do Polski. Ucierpieli ludzie znajdujący się w betonowych budynkach, oddalonych nawet o 200 m od miejsca wybuchu. Natomiast sierż. Azzaja znajdujący się na wieży wartowniczej 70 m od auta-pułapki, nie odniósł poważniejszych obrażeń. - Po kilku godzinach opanowaliśmy sytuacje. Zużyliśmy wszystkie opatrunki i sterylne narzędzia. Mojemu sanitariuszowi szwy zakładałem palcami. Dobrze poszło i chłopak nie miał widocznych blizn – mówi lekarz.
Dr Robert Bogdanik w czasie misji w Afganistanie.
Pełne odtworzenie gotowości batalionu i porządkowanie bazy trwało trzy dni. Bazę jeszcze kilkakrotnie atakowano. Ale zamachy samobójcze już się nie powtórzyły.
- Bylem dumny ze swoich podwładnych. Udowodniliśmy, że potrafimy działać w ekstremalnych sytuacjach. To doświadczenie przydało się nam w czasie powstania rebeliantów, walk o Karbale. A mnie jeszcze w czasie kolejnych misji w Iraku i Afganistanie – kończy dr Robert Bogdanik.
Jarosław Rybak
Fot. z archiwum płk. Marka Sanaka i dr. Roberta Bogdanika